7.03.2020

Nowy Orlean - miasto pełne muzyki

Nowy Orlean - założone przez francuskich osadników miasto leżące w bagnistej delcie Missisipi. Oo, jak ja bardzo chciałem je odwiedzić! Choćbym miał zrezygnować z innych punktów podróży przez Stany, to Nowego Orleanu za żadne skarby bym nie odpuścił. Parowce na rzece, kreolska kuchnia, kolebka jazzu, muzyka wszędzie, koraliki na mej szyi otrzymane za...yyyy ekhm ;) Taki właśnie obraz tego miasta zagnieździł się w mej głowie przez lata. I w końcu mogłem go skonfrontować z rzeczywistością!

Wizyta w Nowym Orleanie idealnie wypadła w połowie naszej miesięcznej bonanzy przez Stany i idealnie na weekend. Do Luizjany przyjechaliśmy prosto z Florydy, o czym mogliście przeczytać --> TU. Szukając noclegu z trasy natrafiliśmy na mały problem, a mianowicie CO TAK DROGO??? Wcześniejsze sprawdzanko cen w tym okresie nie przyprawiało aż tak o zawał serca. Po chwili wujek google wyjaśnił - idealnie w ten weekend odbywa się coroczne...święto Dzielnicy Francuskiej. Z jednej strony bardziej idealnie nie mogliśmy trafić! Ale te ceny... . Po intensywnym poszukiwaniu udało nam się znaleźć poprzez booking.com pokój dwuosobowy (piętrowe łóżko) bez łazienki w hostelu NOLA Jazz Hause przy głównej Canal Street za 130$ za 2 doby. Sam wjazd do NO to koszmar - korek niemiłosierny. Ale już po wjechaniu w długą Canal Street i patrząc na charakterystyczną zabudowę i zwisające z każdego drzewa...koraliki, zacząłem czuć klimat tego miasta. Zaczęło się już ściemniać, kiedy wbiliśmy na hostel. Szybkie myju myju i azymut od razu do serca miasta - Bourbone Street we Francuskiej Dzielnicy. Na całej długości Canal Street jeżdżą stare, fantastyczne wagoniki Streetcar. Bilet 1,25$ i po 15 minutach leniwej jazdy jesteśmy na miejscu. Witaj Nowy Orleanie!


W środku małego, pełnego ludzi klubu, wysoka Murzynka z cycami jak donice, szybkim ruchem wyciąga jedną z próbówek chemicznych wypełnioną kolorowym alkoholem, z zestawu, który trzyma w ręku. Podchodzi do napalonego gościa w średnim wieku, wkłada mu ją częściowo do ust, drugą stronę do swoich. Kiedy gość łyka alko, ona z drugiej strony pozoruję szybkie fellatio. Po wszystkim bierze głowę delikwenta, wsadza ją w swój wielki spocony dekolt i tarmosi przez chwilę. Typ zachwycony. Należy się 25$.


Powyższa sytuacja nie miała miejsca w klubie go-go, czy innym tego rodzaju przybytku. Zaraz po wejściu w słynną Bourbon Street zostałem uderzony kakofonią dźwięków, dzikim tłumem, miksem różnych zapachów, niekoniecznie przyjemnych. Zachęcony niosącym się na ulice śpiewem z filmiku powyżej weszliśmy do pierwszego z brzegu "music club". I tak właśnie wyglądało moje pierwsze spotkanie z muzycznym Nowym Orleanem :) Fantastyczny zespół z niesamowitymi soulowo - jazzowymi głosami, dwie cole + red bull za prawie 40$, czarnoskóre hostessy namawiające do drinka z próbówki.




Kilka utworów i z powrotem na Bourbon Street. Im w nią głębiej tym większy pijany tłum. Tym więcej naganiaczy do klubów. Tym więcej wszechobecnych pubów z drinkami daiquiri. Powiem Wam, że pierwsze wrażenie nie było najlepsze. Ale przecież dzielnica w której się znalazłem to praktycznie sama stara francusko - hiszpańska zabudowa z XVIII, więc nie może być aż tak źle?


I nie było! Francuska Dzielnica nocą jest niesamowita! Jeżeli odseparujesz w głowie pijany tłum, to znajdziesz miejsca, które urzekną cię swym pięknem, czy zaproszą jazzową muzyką, której szukałeś. Wyjdź z Bourbon Street w boczne uliczki idące równolegle, tłum zniknie, a pojawią się uliczni grajkowie, których będziesz słuchać jak zaczarowany. Szczególnie na Royal Street, gdzie ich jedno z ulubionych miejsc do grania to murek naprzeciwko pięknego Cornstalk Hotel (nazwa hotelu wzięła się od płotu w kształcie łanów kukurydzy).




Moje muzyczne serce skradł jednak lokal, gdzie najbardziej poczułem prawdziwego jazzowego ducha tego miasta - Maison Bourbon przy Bourbon Street. Wciśnięty na rogu pomiędzy za głośne mordownie zaprasza świetnym klimatem i muzyką na żywo w tradycyjnym jazzowym wydaniu. Motto lokalu to "poświęcony zachowaniu jazzu". Wstęp za free, zespoły grają bazując na napiwkach od ludzi, gra kilka zespołów na wieczór. Naprawdę można odciąć się tam od tego całego zgiełku.




Zmęczenie całym dniem w trasie zaczęło nas dopadać, więc powoli kierowaliśmy się w stronę streetcara. Z każdego lokalu, kawiarni, pubu dochodziła muzyka na żywo. Wszędzie ciągnęło, aby zatrzymać się na chwile i posłuchać. Wszystkie lokale nabite po korek. Co chwile jakieś pięknie oświetlone architektoniczne perełki. A zarazem pijany i głośny tłum, zapach szczyn, syf. Do wagonika wsiadałem nieźle skołowany i oszołomiony.








Chwila, chwila. A co to za koraliki na mej szyi? O tym później ;) Nastał nowy dzień. Sobota, niebo zasnute chmurami, ale ok 28C. Pora zobaczyć Nowy Orlean za dnia. Szybka przejażdżka streecarem do nabrzeża, gdzie naszym oczom ukazała się potężna Missisipi. Była godz. 11, a już zbierał się tłum i było słychać zewsząd muzykę. No tak, święto Dzielnicy Francuskiej :) Na nabrzeżu porozstawiane sceny i punkty gastronomiczne. Na śniadanie wjechała słynna lokalna kanapka po`boy. Idąc wdłóż rzeki dochodzimy do przystani, skąd można popłynąć, ostatnim sprawnym jak się okazało, XIX - wiecznym charakterystycznym parowcem, które to parowce był kiedyś królami Missisipi. Mieliśmy farta, bo akurat właśnie takowy odpływał prując fale tylnym czerwonym kołem. Dochodzimy do Washington Artillery Park, skąd prosta droga do Muzeum Jazzu. My jednak zeszliśmy do Jackson Square, gdzie normalnie lokalni artyści sprzedają swoje dzieła, ale że święto dzielni, to park zamienił się w epicentrum tegoż święta z główną sceną. Ludzi jak mrówków!








Garkuchnie nie pozwoliły przejść obok siebie obojętnie, więc wjechał kolejny po`boy, tym razem na miksie owoców morza. Na wprost znajduje się St. Luis Cathedral z XVIII wieku oraz muzeum stanu Luizjana. I na stopniach tego muzeum utknąłem na godzinę. Na placu przed kilku czarnoskórych grajków dawało takiego czadu, że absolutnie nie chciało ruszać mi się tyłka. Marcin w tym czasie poszedł zwiedzać Muzeum Voodoo, a ja matoł "zamieniłem" te atrakcje na rzecz muzyki. Taki już jestem - poświęcam czasami "musisz zwiedzić" na doznania "tu i teraz" :)



Mój tata gra na trąbce całe życie, ale powiedział, że skill tego ziomka to jakiś kosmos. Skąd w ogóle ten cały jazz? Gospodarka Luizjany od początku bazowała na niewolnictwie. Ludzie wyrwani siłą ze swych domów starali się zachować swe kulturę i obyczaje. W Nowym Orleanie spotykali się na Congo Square, gdzie śpiewali i tańczyli. Nie znali nut, więc opierali się na tym co wynieśli ze swej kultury, i improwizacji. Takie były właśnie początki jazzu. Potem w 1901 w Nowym Orleanie rodzi się niejaki Louis Armstrong... :)

W końcu udało mi się oderwać od ich hipnotyzującej muzy i zagłębiliśmy się w uliczki Francuskiej Dzielnicy. Dotarłem tylko do ceglanego murku i znowu utknąłem, tym razem na zespole grającym świetne dixie. Marcin poszedł swoją drogą, a ja siedziałem zasłuchany na krawężniku. Do tego momentu na napiwki dla grajków wydałem chyba więcej niż na jedzenie ;)



Francuska dzielnica za dnia odkrywa swe prawdziwe piękno. Stara zabudowa francusko - hiszpańska atakuje z każdej strony. Na ziemi i ścianach znajdują się stare tabliczki z hiszpańskimi nazwami ulic. Gdyby zabrać samochody, to mielibyście wrażenie, że mamy naprawdę XVIII wiek. Znaleźliśmy fantastyczny antykwariat z bronią i numizmatyką, wypiliśmy kawę w świetnej Cafe Beignet at the Old Coffee Pot, gdzie dziadek przygrywał na banjo, oczywiście co chwilę mijaliśmy jakiś uliczny zespół, jakiś pozytywny koleś zgarniał ludzi z ulicy i robił sobie z nimi selfie (załapałem się), udało się znaleźć horse ties, czyli charakterystyczne dla Nowego Orleanu słupki, przy których kiedyś "parkowano" konie.






Lafitte's Blacksmith Shop Bar


Poezja za hajs






No i wisienka na sam koniec. Przez jakiś czas w mym życiu tańczyłem swinga i moim małym marzeniem było zatańczyć go na ulicach Nowego Orleanu. Idziemy, patrzymy, a tu jak byk kapela zacina swingowo i przed nimi tańczy ucharakteryzowana para. Raz kozie śmierć! Podbijam do przebranej laski, czy zatańczy, a ta "nie" i poszła. Nagle z tłumu wyskakuje jakaś Amerykanka i "ja z tobą zatańczę". No i proszę państwa:


Dla takich momentów się żyje i podróżuje :) Potańczone, dzielnica "splądrowana". Pora na kolejną atrakcję miasta, czyli...cmentarze. Tak tak, cmentarze. Nowy Orlean leży w bagnistej delcie, więc chowanie zmarłych do ziemi do kiepski pomysł. Stawia się im więc grobowce, które robią wrażenie. Cmentarze warte odwiedzenia (Greenwood, Metairie, Cypress Grove) znajdują się na końcu Canal Street więc bez problemu dojedziemy streetcarem. Wejście za dnia jest bezpłatne, ale można też wykupić wszędzie zwiedzanie...nocą.






Szybki powrót do hostelu po auto, bo byliśmy umówieni na kolację. Z kim? W 2013 roku amatorsko oprowadzałem po Wrocławiu podróżników z portalu Couchsurfing. I tak poznałem Tylera z USA. Wymieniliśmy się "fejsbukami", ale kontakt trochę umarł przez lata. Do momentu, aż przed wyjazdem nie wrzuciłem zdjęcia mapy USA na instagrama. Tayler nagle zagadał i okazało się, że mieszka w Nowym Orleanie! Umówiliśmy się w mikrobrowarze Port Orleans w dzielnicy portowej. Świetna miejscówka! Tyler przyszedł ze swoją żoną, którą pochodzi z...Kolumbii. Ale Tyler wybrał to miejsce, bo wiedział, że tego dnia spróbujemy lokalnego specjału - gotowane crayfish, czyli raki. Sam browar nie ma tego w menu, ale pod bramę podjeżdża lokalny rybak i sprzedaję świeże, przygotowane raki z dodatkami. O matko, ale to było dobre!!




Prosto z łodzi

Za ten "talerzyk" daliśmy ok 35$, a najedliśmy się we cztery osoby. Podczas posiłku zapytałem Tylera o trudny temat huraganu Katrina z 2005 roku. Nowy Orlean został wtedy zalany w 80%, a 30% populacji nie wróciło do miasta. Przez kilka dni szerzyła się niczym niekontrolowana przestępczość i szabrownictwo. Tyler mówi, że do dziś mieszkańcy miasta mają uraz do władz federalnych za brak natychmiastowej pomocy. Wiele miejsc 15 lat po huraganie wciąż leży zdewastowanych, a jedna dzielnica wciąż nie nadaje się do zamieszkania. Na bagnach można znaleźć wraki statków. Oczywiście to Ameryka, więc i na tym można zarobić, dlatego dla chętnych są do wykupienia wycieczki "śladami huraganu", gdzie zwiedza się zniszczone miejsca. Pobudowano nowe tamy, grodzie, wały itp. ale dużo mieszkańców jest przekonanych, że powtórka z rozrywki jest kwestią czasu, a rząd w Waszyngtonie nic z tym nie robi... 

Zrobiło się ciemno, pożegnaliśmy się z przyjaciółmi i uderzyliśmy z powrotem do French Quarter. Tym razem nastawieni bardziej na zabawę, niż zwiedzanie. W końcu sobota ;) Kto słyszał o Mardi Gras? :) Jest to święto uliczne nierozerwalnie związane z Nowym Orleanem. Charakterystycznym zwyczajem jest, że ludzie z balkonów rzucają koraliki każdej chętnej pani, która pokaże swe kobiece wdzięki spod bluzki. Oczywiście ten zwyczaj ma się dobrze nie tylko w trakcie święta, ale każdej nocy na Bourbone Street. Musiałem spróbować i ja ;) Każdy klub na tej ulicy ma balkon. Wstęp do klubu darmowy, ale na balkon tylko z drinkiem zakupionym na barze. Oczywiście w "dzień powszedni" cycka zbytnio nie uświadczysz, ale za okazanie stanika u pań (lub gołej klaty u panów) można "zarobić" koralik.


Balkony są zawsze pełne ludzi i ciężko dorwać miejsce przy barierce. Mnie się udało. I powiem Wam, że trochę w tym fanu jest ;)) Stojąc na balkonie zaczepiła mnie dorodna Murzynka jak z salonu fryzjerskiego. Na pewno miała na imię Latoya, albo Latisha, ale nic nie zrozumiałem z jej slangu, poza "darling". Potem wróciła do środka i przed jakimś typem odstawiła najbardziej niesamowity twerking jaki widziałem w życiu. Kiedy pozbyłem się wszystkich koralików zrobiliśmy rundkę po klubach. W jednym czarnoskóry wodzirej miał taką nawijkę, że namówił kilka pijanych lasek do tańczenia na scenie w samej bieliźnie. Potem w klubie Funky Pirate trafiliśmy na świetny band, tylko nie wiedziałem, czy wokalista siedzi tyłem, czy przodem (pójdę się smażyć w piekle za ten żarcik). Za barem stała najpiękniejsza czarnoskóra barmanka, jaką widziały me oczy. Miała naprawdę czym oddychać, co skrzętnie wykorzystywała trzymając w dekolcie...gotówkę. Poza tym wielki ochroniarz na wejściu posłodził mi podczas sprawdzaniu dowodu: "Wyglądasz na max 19 lat, ziom" :D (dokument sprawdzany jest na każdym wejściu i każdy musi go pokazać). W innej knajpie trafiliśmy na koncert rockowy, gdzie wokalista wyglądał jak Grzegorz Markowski. Trafiliśmy też do najbardziej klimatycznej miejscówki na ulicy - Lafitte's Blacksmith Shop Bar. Z zewnątrz wygląda jak ruina, ale to pozory. Tego wieczoru w kącie przy fortepianie siedział grajek, na samym instrumencie paliły się świece (nie było lamp w pomieszczeniu), ludzie stali dookoła, opierali się i śpiewali z grajkiem. To było WOW. A nad wszystkim tego wieczoru czuwał Jezus ;)

Na sam koniec udaliśmy się oczywiście do Maison Bourbon na ostatnią porcję jazzu. I nie mogłem mieć lepszego podsumowania, kiedy zagrali na koniec utwór, który nierozłącznie kojarzył mi się z Nowym Orleanem - "When the Saints are marching in" Louisa Armstronga:

Gdzie tył, gdzie przód?







No i pora była żegnać Nowy Orlean. Następnego ranka mieliśmy plan wystartować o 7 rano i pocisnąć tak głęboko w Teksas ile się da. Dlatego o 2 w nocy lampka i spać. No niekoniecznie... . Minusem spania w hostelu jest to, że nie masz wpływu kto będzie sąsiadem. A nasze całe piętro zajęli tzw "frat boys". Kto to taki? A oglądaliście kiedyś film, gdzie amerykańscy studenci z bractwa imprezują do upadłego? No właśnie. Wrócili do hostelu po 2.30 drąc japę. Jeden z nich przyprowadził pannę i zaczęli się gzić za ścianą. Było słychać KAŻDY detal. Na nasze "shut up!" usłyszeliśmy tylko "fuck you!". O spaniu mogliśmy zapomnieć, więc spakowaliśmy się i o 4.30 ruszyliśmy w trasę. Ja prowadziłem pierwszy i przynajmniej na wyjeździe z miasta drogi były puste. Wytrzymałem za kółkiem 4h i nawet nie wiem kiedy przekroczyliśmy granicę Teksasu. Godzinę po tym jak zmienił mnie Marcin rozpętało się pogodowe piekło. Ulewa to mało powiedziane, widoczność ledwo ledwo, co pół godziny jakiś wypadek, przez Dallas tylko przemknęliśmy. Po 4h jazdy pogoda wciąż się nie zmieniała. Marcina już bolały ręce od kurczowo trzymanej kierownicy. Wyjąłem laptopa i znalazłem motel w najbliższej miejscowości. I tak o 15 zjechaliśmy do Wichita Falls robiąc na raz 1040 km! Wiatr był tak silny, że łamał metalowe parasole przy motelu. Do końca dnia już nic nie zrobiliśmy. Rano wyczytaliśmy w internecie, że przez te kilka godzin jechaliśmy przez...tornado!! Które zmiotło jakąś wioskę i zabiło 8 osób w Teksasie! No takich atrakcji nie planowaliśmy. 

Ale, ale. Humor mi dopisywał, bo właśnie nadszedł dzień, gdzie mieliśmy wskoczyć na mą wymarzoną Route 66. Wyczytałem jeszcze, że w Wichita Falls znajduje się najmniejszy drapacz chmur na świecie. Podjechaliśmy zobaczyć; nic szczególnego, ale historia ciekawa. I tak moi drodzy dojechaliśmy do Route 66, którą już opisałem na mym blogu --> TU. Pierwsza część podróży przez Stany za nami. Następnie pojawimy się już na trasie zwiedzając niesamowite miejscówki zachodniego wybrzeża :)


No a jaki był sam Nowy Orlean? Przyznaje, z jednej strony mam pewien niedosyt. Zabrakło mi czasu na wypad na bagna, na głębsze poznanie kuchni kreolskiej (nie spróbowałem gumbo!!!), wizytę w muzeum jazzu, czy zobaczenie innego kawałka miasta niż Francuska Dzielnica i okolice. Jestem również mocno pełen obaw, że ten cały imprezowy syf zabije prędzej, czy później jazzowy klimat Bourbon Street. Również po raz pierwszy podczas tej podróży, jak i w moim życiu, trafiłem do miejsca, gdzie odsetek czarnoskórych mieszkańców był wyższy, niż białych. Pierwszego dnia jadąc streetcarem jakiś Afroamerykanin zaczął coś się burzyć, inni zaczęli coś do niego sapać. Nie powiem, poczułem się nieswojo, mimo że tak naprawdę nie miałem do tego podstaw. Czy ja właśnie w tym danym momencie poczułem mikroskopijną niechęć, która podsycana stanowiła kiedyś (i może dalej stanowi) podstawę segregacji rasowej? A przecież jam tolerancyjny i otwarty człowiek. To chyba najlepsza lekcja jaką wyniosłem z wizyty w Nowym Orleanie. A tak poza tym, to za dnia czułem się we francuskiej dzielnicy FANTASTYCZNIE! Z jednego prostego powodu - muzyka!! Była wszędzie, na każdym kroku i rogu. Nie mogłem się od niej opędzić i było mi z tym dobrze. Architektura tylko dopełniała obrazu szczęścia. Czułem się w danym momencie czasu i przestrzeni naprawdę dobrze i spokojnie. Jeżeli będę miał okazję, to wrócę do tego miasta nie raz :)






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz