16.02.2020

Przez Florydę na bagna Luizjany

Wracamy na trasę w USA! Jedziemy dalej przez ten niesamowity kraj. Kto jeszcze nie wsiadł ze mną do samochodu to zapraszam najpierw do nadrobienia (ale spoko, można też czytać poniżej bez nadrabiania;):
New York --> TU i TU
Wschodnie Wybrzeże --> TU i TU
NASA Space Center na Florydzie --> TU
Śladem Route 66 (poza chronologią przejazdu) --> TU

Z samego rańca szybkie śniadanko w ulubionym Waffle House i z powrotem na trasę. Jako punkt docelowy miasto Panama City Beach nad Zatoką Meksykańską. Po drodze jeszcze małe zahaczenie o lotnisko w Orlando, skąd Paweł wracał do Raleigh. 1h jazdy kosztowało mnie 10$... .Jako kierowca zapomniałem ustawić w nawigacji "omijaj płatne odcinki". Jak raz już się wrypałem, to potem musiałem 3 razy płacić na bramkach. Plus, że dojechaliśmy szybciej, ale generalnie w USA spokojnie można omijać płatne autostrady. Zawsze gdzieś "obok" idzie niezła, niepłatna droga, którą dojedziesz w miarę w tym samym czasie. 

Z lotniska specjalnie ustawiliśmy "omijaj autostrady", aby jechać lokalnymi drogami i zobaczyć trochę tej Ameryki ;) W tym dniu kompletnie nigdzie nam się nie spieszyło. Przez pierwsze godziny jechało się spokojnie i na kompletnym luzie. Po dojechaniu w okolice stolicy Florydy, Tallahassee (tak! to stolica Florydy. Nie żadne Orlanda, czy Miami) nagle krajobraz zaczął dziwnie wyglądać. Mniej więcej tak:


Szybkie wyszukiwanie z wujkiem google i okazało się, że wjechaliśmy na tereny bezpośrednio dotknięte huraganem Michael w październiku 2018 roku. To co zobaczyliśmy przez kolejne 3h jazdy jest nie do opisania. Całe połacie zmiecionego do gołej ziemi lasu, połacie połamanych jak zapałki drzew, zniszczone stacje benzynowe, domy. Uwijające się ekipy sprzątające. Pół roku po huraganie! Pierwszy raz w życiu znalazłem się na obszarze dotkniętym katastrofą i ten obraz zostanie w mej głowie na zawsze. Naprawdę możemy uważać się w Polsce za szczęściarzy, że nie mieszkamy na "szlaku huraganów".





Po drodze musieliśmy zatrzymać się w jakiejś mieścinie na tankowanie (nie pamiętam niestety nazwy). Ta stacja była najbardziej amerykańsko - amerykańską jaką se możesz wyobrazić. Połączona ze sklepem wędkarskim pełniła chyba rolę miejsca spotkań lokalnej społeczności. Przed przy stoliku siedziało kilku miejscowych z piwkiem: wszyscy lekka lub duża nadwaga, poplamione podkoszulki. Co chwilę podjeżdżał ktoś swym wielkim pick -upem  i witał się ze wszystkimi z nieznanym mi dorzeczu. W środku za ladą stara baba z jednym zębem - ja nie rozumiałem jej angielskiego, ona mojego. Inni stojący w kolejce dziwnie się na mnie patrzyli. Pewnie ci siedzący na zewnątrz zastanawiali się co żółte blachy z Nowego Jorku tu robią. Żaden normalny "Yankee" tędy by nie jechał. Trochę cykałem się robić foty (czego teraz żałuję), byle szybko odjechać (potem skapnąłem się, że jednozębna wydała mi 10$ za mało...). 

Późnym popołudniem dojechaliśmy do Panama City Beach. Wybraliśmy to miasto, bo udało się znaleźć niezły motel w dobrej cenie na samej plaży z pokojem z widokiem na ocean. Nazwa była wręcz królewska - Chateau By The Sea. Niestety ze zamkiem nie miało to nic wspólnego. Ząb czasu dość mocno gryzie ten motel, widok na ocean był, ale psuły go rusztowania rozstawione na całej długości, a kibel w toalecie był zatkany ;) Jakas ekipa budowlana siedziała na dachu (potem dowiedzieliśmy się, że miasto tez mocno oberwało huraganem i wciąż się naprawia). Aaaaale nie narzekaliśmy, bo pogoda przecudowna, zbliżał się wieczór, więc trza było coś przekąsić. Zaraz obok naszego "szato" stała knajpa sieciowa, do której zawsze chciałem pójść - Hooters :D  Nie zawiodłem się: obsługująca nas Starr miała przecudowną aparycję (if you know what I mean), jedzenie też było o dziwo mega dobre (grill, tłuszcz i wieczna dolewka na słodko!). 

Następny dzień był wyjątkowy. Oto po 2 tygodniach w USA po raz pierwszy nie mieliśmy nic zaplanowane, żadnego siedzenia w samochodowym siodle przez kilka godzin itp. Rozpocząłem ten dzień od porannego pobiegania na plaży, a potem już tylko:





Ahh przyjemne 35C cały dzień. Woda w zatoce mega cieplutka. Generalnie w Panama City Beach wieje sandałem. Godnym uwagi jest Ripley`s w dość ciekawych budynkach. Jest również Coyote Ugly Saloon, gdzie barmanki tańczą na barze jak w filmie, ale byliśmy tak zmęczeni całodniowym nicnierobieniem i opalaniem, że odpuściliśmy. Wieczorem podskoczyliśmy tylko do Walmarta, kolacja ponownie w Hooters (taras na plaży przy zachodzie słońca!) i rano azymut na Luizjane!

Always Coca Cola!!!



Tego dnia naszym celem był już Nowy Orlean z przystankiem na zwiedzanie byłej plantacji w Vacherie. Rzut oka na mapę i zamiast jechać autostradą nr 10 wybraliśmy lokalną 98 -kę, która prowadzi wręcz "przyklejona" do wybrzeża. I to był strzał w dziesiątkę! Jadąc przez Rosemary Beach, Miramar Beach do Destin wjechaliśmy w senne nadmorskie miejscowości z kolorowymi domami. W większości z miasteczek domy zbudowane są na wysokich palach. Najwidoczniej często fale sięgają tu dość daleko.



Cudo!




Byliśmy trochę źli na siebie, że wybraliśmy Panama City, zamiast którąś z tych miejscowości.... Czułem się jakbym prowadził w zwolnionym tempie. Ale prawdziwe zwolnienie prędkości miało dopiero nadejść. W miejscowości Navarre można skręcić w drogę 999, która prowadzi przez wyspę Santa Rosa. Część drogi prowadzi przez rezerwat i na tym odcinku jest ograniczenie prędkości do...35 mil/h, żeby nie straszyć ptactwa. To dopiero było slow motion. Na środku tej wąskiej wyspy jest plaża dostępna dla turystów. Cudo! 



Wąską wyspą dojeżdżamy do kurortu Pensacola Beach, gdzie plaże również robią wrażenie. Po drodze jest nawet specjalna plaża dla psów!





Z Pensacoli wskoczyliśmy już na autostradę, co by nadgonić czas. Przecięliśmy szybko stany Alabamę, gdzie wjeżdżających wita wielki znak "Sweet home Alabama", oraz Missisipi. I tak oto wjechaliśmy do stanu Luizjana. Krajobrazy dookoła zaczęły zmieniać się diametralnie. Duże rozlewiska, tereny bagienne, drogi pobudowane na wysokich betonowych filarach. Co chwilę jakieś mosty i kładki. Aby dojechać do plantacji trzeba przeciąć Nowy Orlean. Nawigacja pokazała, że najlepiej zrobić to od północy. I nagle wjechaliśmy na trasę prowadzącą przez...sam środek wielkiego Jeziora Pontchartrain. Wow! Ktoś kiedyś wpadł na pomysł - "Hej, zbudujmy drogę przez środek wielkiego jeziora" i to zrobili


Ale królowa rzek w USA może być tylko jedna!


Już na ostatniej prostej obraliśmy kierunek na słynną Oak Alley Plantation. Ale o mało co byśmy nie dojechali, bo lampka paliwa świeciła się od dawna, a tu stacji ani widu ani słychu. Komputer auta pokazywał, ze zabraknie nam ok 5 km. Na szczęście na 2 km przed końcem oparów objawiła nam się stacja Shella. Plantacja znajduję się w miejscowości Vacherie. W XIX wieku było to prawdziwe zagłębie plantacji niewolniczych. Jadąc przez miejscowość miałem wrażenie, że czas się trochę zatrzymał. Stare kolorowe domki przed którymi siedzą czarnoskórzy starcy, wielkie bramy wjazdowe na byłe plantacje, wał za którym toczy swe wody Missisipi. Już zanim wyruszyłem do USA powiedziałem sobie, że muszę odwiedzić to miejsce, bo chcąc poznać Stany nie da się tego zrobić bez poznania niewolniczej części ich historii.

Oak Alley jest najlepiej zachowaną plantacją w tym rejonie. Obecnie jej właścicielem jest specjalna fundacja. Uprawiano tu nie bawełnę, ale trzcinę cukrową, która jest bardziej hardcorowa w uprawie, ale i była bardziej dochodowa w tamtych czasach (cukier nazywany był "białym złotem"). Wstęp bazowy kosztuje 25$ + tax. W cenie jest zwiedzanie terenu plantacji i oprowadzenie po "Big House" z przewodnikiem. Zaklepcie sobie minimum 2h. Historię plantacji zostawiam dla ciekawskich. Co ją wyróżnia i dało jej nazwę to niesamowite kilkusetletnie dęby. Co ciekawe, nie wyrosły tam one naturalnie, tylko zostały sprowadzone przez przebogatego właściciela plantacji w XIX wieku. Niech fotki poniżej oddadzą ich epickość. Sama plantacja często wykorzystywana była przez przemysł rozrywkowy np. kręcono tu "Wywiad z wampirem".






Samo zwiedzanie "Big House" zrobiło na mnie duże wrażenie. Naszym przewodnikiem była dziewczyna potomek niewolników. Był zakaz robienia zdjęć we wnętrzach. Po raz pierwszy na własne oczy mogłem zobaczyć jak wyglądało życie rodziny posługującej się siłą niewolniczą. Najbardziej poruszył mnie...wachlarz nad pańskim stołem jadalnym. Obsługiwał go zawsze kilkuletni stojący w kącie niewolnik. Jak wachlował za szybko, to jedzenie stygło = kara. Jak za wolno, to domownikom było gorąco = kara. Albo można obejrzeć "katalog" niewolników plantacji z wyceną ich wartości obok. Brrr. Poza "Big House" można zwiedzić szopę pokazującą hodowle trzciny cukrowej (są narzędzia, film multimedialny itp), namiot wojskowy z czasów wojny secesyjnej i zrekonstruowane baraki niewolników (oryginalne rozpadły się same 100 lat temu). Na ścianie jednego z baraków wypisane są imiona niewolników pracujących kiedyś na tej plantacji. 










Dziwnie się czułem po całym zwiedzaniu. Czytać o niewolnictwie, oglądać filmy itp. to jednak nie to samo, co zobaczyć samemu jak to naprawdę wyglądało. Nie mieści mi się głowie jak człowiek człowiekowi mógł robić coś takiego. Najgorsze jest to, że dziś na świecie wciąż są miejsca, gdzie niewolnictwo ma się dobrze :/ Jeżeli kiedykolwiek będziesz miał okazję odwiedzić tego typu miejsce, to zrób to. Z szacunku dla ludzi, którym odmawiano człowieczeństwa i traktowano jak zwierzęta. 

Nooo i powoli przyszła pora na skierowanie się w końcu ku upragnionemu Nowemu Orleanowi. Tego dnia zrobiliśmy ponad 600 km, ale nie było mowy o zmęczeniu. Pełni energii po dniu przerwy na plaży zmierzaliśmy ku miastu, które kojarzyło mi się nierozerwalnie z klimatem przepełnionym muzyką. Był piątek, w NO mieliśmy zostać cały weekend, spotkać niewidzianego od 7 lat znajomego, zaczynał się weekendowy Festiwal Dzielnicy Francuskiej. Gęba sama się uśmiechała, mimo że miasto przywitało nas gigantycznym korkiem. Ale o tej wizycie poczytacie w już w kolejnym, bardzo muzycznym, wpisie :) 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz