30.03.2013

Radosnych Świąt!! + mała przerwa

Drodzy Czytelnicy,

z okazji Świąt Wielkanocnych pragnę życzyć Wam dużo zdrowia, szczęścia, radosnych chwil spędzonych z rodziną oraz wielu smacznych jajek spałaszowanych z nieukrywaną przyjemnością. Mam nadzieję, że podczas tej przerwy świątecznej narodzą się w Waszych głowach plany na niezapomniane podróże :)

Mołdawski woźnica również życzy Radosnych Świąt !!

Autor niniejszego bloga będzie raczyć się urlopem do 7 - go kwietnia. Mam zamiar odwiedzić rodzinkę w Zielonej Górze i starych znajomych w Poznaniu, więc w tym okresie nie ukaże się żadna notka. Ale zapraszam zaraz po, ponieważ mam zamiar zabrać Was w trochę inną podróż - tym razem do świata telewizji... . 

I na koniec piosenka świąteczna :)  do usłyszenia!!



25.03.2013

Tyylkooo we Lwoowie!

W sierpniu 2009 roku z okazji obronienia zacnego tytułu magazyniera i ukończenia 5 - latki postanowiłem nagrodzić siebie samego poprzez spełnienie jednego z moich podróżniczych marzeń. Od dawna po głowie chodziła mi Mołdawia i uznałem, że to będzie dobry moment, aby się tam wybrać. Ale nie o Mołdawii będzie ta notka - działo się tam tyle, że będę potrzebował kilka wpisów na ten kraj :) Tak, czy inaczej, planując tam dojazd zdałem sobie sprawę, że najlepiej i najtaniej będzie bujnąć się przez Ukrainę. Nigdy wcześniej nie byłem również w tym kraju, więc szybko uknułem plan, aby po drodze zrobić przystanek we Lwowie i zatrzymać się tam na niecałe 3 dni. Jak pomyślałem tak zrobiłem. Zapraszam na relację z wydarzeń, które mogły dziać się tyylkoo we Lwoowie.

Za kompana podróży miałem starego kumpla Mr Kiwi. Udało nam się znaleźć zacne połączenie autokarowe Wrocław - Lwów za nieco ponad stówkę. O 6 rano zainstalowaliśmy się w busie ukraińskim linii i jazda. Sama podróż miała trwać ok 13/14h; dojazd do granicy ukraińskiej przebiegł bez większych rewelacji i widoków. Na granicy w Medyce "standardowe" 3h stania ekstra nie wiadomo po co. Zaraz za szlabanem wita nas wielki znak УКРАЇНА!!! Przejechaliśmy może 1 metr i znów stoimy. Autokar musiał przepuścić...stado krów. 
Ukraiński komitet powitalny.
Lądujemy na dworcu autobusowym przed 23. Musimy się dostać do hostelu w centrum, a to kawałek. Pani w kantorze podpowiedziała jaki autobus musimy złapać. Uff, za chwilę odjeżdża ostatni. Wsiadamy, kupujemy od kierowcy bilet i jedziemy...3 przystanki, po czym driver oświadcza, że jedzie do zajezdni i wysiadka. Świetnie. Noc w pełni, a my nie wiadomo gdzie jesteśmy. Z ciężkim sercem decydujemy się na taxi. Żadnej przez 20 minut... . Zauważyliśmy nagle, że niedaleko przystanku stoi stara łada z bladym napisem na boku TAXI. Co to była za jazda - dziadek kierowca rajdowy chwalił się, że stacjonował w latach 80 - tych w Polsce jako soldat. Po drodze pytał się innych taksówkarzy jak dojechać. Na koniec chciał nas nawet skasować ekstra za "przewóz bagaży w bagażniku"(co jest ponoć normą na Ukrainie). A takiego wała! W końcu przed 1 w nocy dotarliśmy do Retro Hostel Shevchenko spragnieni prysznica przede wszystkim. NOPE - chwilowy brak wody. Ale generalnie hostel polecam. Znajduje się w centrum, miła obsługa, tanio, wygodne łóżka, no i można spotkać zakręconych ludzi, o czym za chwilę. Pora spać - Lwów czeka!

Rano po śniadaniu przyszedł po nas Borys. Umówiliśmy się z nim przez Couchsurfing, aby pokazał nam miasto z perspektywy miejscowego. Okazało się, że Borys umówił się również z Chorwatką, Węgierką i Polką, które mieszkały w naszym hostelu. Dołączył jeszcze do nas Belg i zebrała się niezła ekipa. No to w drogę! Powiem Wam jedno - Lwów to piękne miasto. Od razy przywitał nas Adam Mickiewicz . Potem szerokim Prospektem Svobody dochodzi się do wspaniałej opery . Wszędzie dookoła na ławeczkach starsi panowie grają w szachy . Można się dołączyć w każdej chwili. Jedna pani nawet przyprowadziła małą...świnkę ozdobną i chciała kasy za pogłaskanie. Potem rynek z czterema narożnymi fontannami. Tu mała przerwa na browarka of course. Następnie Borys wziął nas na małą wspinaczkę na górujące nad Lwowem wzgórze, skąd rozciągał się niesamowity widok na miasto. Jeszcze tylko obiad w tradycyjnej ukraińskiej knajpie i wracamy do hostelu. Okazało się, że Chorwatka ma urodziny, więc szykuję się niezłe party :)
Punktem obowiązkowym każdej mojej wyprawy jest piwko na miejskim rynku. Tym razem nie mogło być inaczej.
I właśnie dlatego lubię spać w hostelach. Panuję zawsze luźna atmosfera, ze wszystkimi jesteś od razu na "ty", można poznać zakręconych ludzi. Np. "nasz" Belg, prawdziwy backpacker, wracał z Afryki, gdzie potrącił go samochód i 3 tygodnie leżał w szpitalu. Twierdził, że miał sto razy lepszą obsługę niż u siebie. Jeden Amerykanin 2 dni niesłusznie siedział w ukraińskim areszcie i zarzekał się, że nie wyjdzie w ogóle z hostelu do dnia odlotu, a Japończyk prawie wcale nie schodził z kompa. W takim towarzystwie zaczęliśmy świętować urodziny Chorwatki. Hostelowa lodówka z piwem zaczęła szybko pustoszeć. Przyszedł Borys, aby zabrać nas na miasto. Początkowo mieliśmy iść do fancy clubu, ale Borys zaproponował coś innego. Weszliśmy do jakiegoś budynku, schodzimy do piwnicy, stajemy przed metalowymi drzwiami. Borys puka i mówi hasło "Chwała Wielkiej Ukrainie". Otwiera nam wieeeelki groźny koleś. Znaleźliśmy się w pubie pod sztandarami Ukraińskiej Armii Powstańczej. Nie zagłębiając się w to, czym była UPA, to lokal był niesamowicie klimatyczny. Szybko przykolegowali się jacyś Ukraińcy no i się zaczęło. Żałuję do dziś, że nie wziąłem wtedy aparatu. Ukraińcy stawiali wszystko, unlimited wódka, kiełbasy na deskach, tańce na stołach itp. Mr. Kiwi poprosił jednego o fajkę, a ten znikł na 20 minut. Wrócił i Mr. Kiwi dostał dwie paczki. Jedna z najbardziej zwariowanych nocy w moim życiu. Jadąc z biurem podróży raczej bym do takiego miejsca nie trafił :)

Poranek był ciężki, ale szkoda czasu na leżenie w łóżku. Tym razem już sam z Mr. Kiwi i koleżanką S., która miała z nami jechać na Mołdawię, ruszyliśmy w miasto. Kupiliśmy na dworcu autobusowym bilety do Kiszyniowa i pozwiedzaliśmy inną część miast niż dzień wcześniej. Szczególnie wrażenie robił Pałac Potockich. Następnie udaliśmy się zobaczyć słynny Cmentarz Orląt Lwowskich. Jest on częścią większego cmentarza, na który wstęp jest niestety płatny. Sama nekropolia jest baardzo stara i niezwykle klimatyczna. Chwila zadumy jak najbardziej wskazana. W drodze powrotnej zaszliśmy na typowy ryneczek. Inspekcja sanepidu dostała by palpitacji serca widząc warunki w jakich handlowano, ale zakupione owoce był świeże i słodkie. Zahaczyliśmy też o targ staroci, gdzie można znaleźć rzeczy z czasów towarzysza Iosifa Wissarionowicza. Szybki obiadek i z powrotem w hostelu. Tym razem, nie chcąc umierać dzień później w autokarze, z Mr. Kiwi poszliśmy sami na miasto, aby spokojnie napić się piwka bez szaleństw. Akurat... . Siedzieliśmy sobie spokojnie na fontannie, kiedy podbiła do nas grupka młodych Białorusinów. Szybko się zakolegowaliśmy. Nagle, ni stąd ni zowąd, pojawiła się ekipa z hostelu z Borysem. Było po nas...
Toast międzynarodowy.
Następnego dnia to już tylko mieliśmy siły, aby dowlec się na rynek, rozłożyć się na kanapach w jednym z ogródków i podziwiać błękit nieba. Obłoki przesuwały się po niebie niezwykle głośno... . Dołączyła do nas poznana dzień wcześniej parka z Białorusi i mogliśmy sobie ciekawie porozmawiać o sytuacji młodych ludzi w ich kraju. Ok 14 stawiliśmy się na dworcu. Pora była na naszą mołdawską przygodę... .


Drogi Czytelniku, jeżeli kiedykolwiek będziesz miał okazję odwiedzić Lwów to nie wahaj się ani chwili! Każdy znajdzie tu coś dla siebie. Wyjazd imprezowy, wyjazd sentymentalny, wyjazd chill - outowy - każda opcja jest możliwa. Plusem Lwowa jest również, że wcale nie leży daleko. Wystarczy dostać się do Przemyśla, a potem już jest mnogość opcji. Mi się już udało wrócić tam drugi raz, ale to już opowiem przy okazji opisywania rumuńskiej wyprawy :)

18.03.2013

Capri - odlot w błogostan

Podczas moich podróży czasami doznaje uczucia, które nazywam podróżniczym błogostanem. Teraz w tym miejscu powinna znaleźć się definicja, ale wytłumaczenie tego nie jest wcale takie łatwe :) Upraszczając, czuje się tak wtedy, kiedy splot kilku różnych czynników sprawia, że całym sobą krzyczę wewnątrz: "Życie jest piękne!!!!". Przez kilka chwil czuję, że mam w dupie wszystkie problemy i szarą rzeczywistość, oraz że nic więcej mi do szczęścia nie jest potrzebne. Czynniki te bywają różne, zależne od miejsca do którego właśnie podróżuje. Najfajniejsze w tym uczuciu jest to, że kompletnie nie wiesz kiedy przyjdzie. Bierze cię z zaskoczenia i wprowadza w stan błogiej euforii kiedy w ogóle się tego nie spodziewasz. "Odpływam" wtedy i delektuje się każdą sekundą... . Ok, to chyba pora na jakiś przykład, co? :) Jednego z najfajniejszych błogostanów doznałem na bajecznej wyspie Capri... .

Pewnego listopadowego poranka znalazłem się z trójką znajomych w porcie w Neapolu we Włoszech w celu złapania promu na Capri. O samym Neapolu napiszę jeszcze w osobnej notce, gdyż miasto naprawdę godne jest powiedzenia "Zobaczyć Neapol i umrzeć...".  Capri - cudowna wyspa leżąca w Zatoce Neapolitańskiej na Morzu Tyrreńskim. Ulubione miejsce pobytu cesarzy rzymskich Oktawiana Augusta i Tyberiusza, którzy byli zachwyceni jej rajskimi walorami. Musiałem się po prostu przekonać o tym osobiście. Po leniwym rejsie po wodach zatoki pod czujnym okiem Wezuwiusza dotarliśmy do Mariny Grande i zaczęliśmy wspinać się malowniczymi ścieżkami na główny plac miasteczka Capri (drugie na wyspie to Anacapri). Pierwszy raz w życiu widziałem luźno rosnące sobie drzewa cytrusowe, jak u nas dąb, czy kasztan. Nic nie stało na przeszkodzie, aby pozrywać sobie parę cytryn (jedna nawet wróciła ze mną do Polski). Na placu, który miał formę tarasu, akurat grała raźno lokalna orkiestra w strojach ludowych. Z samego tarasu rozciągał się niesamowity widok na wyspę.
Widok z tarasu na wyspę. Fotka robiona jeszcze poczciwym kodakiem na kliszę :)
Dobra, posłuchali muzykantów pora ruszać w dalej. Stanęliśmy na rozstaju dróg i kombinujemy co dalej. Może wypożyczyć skutery i zobaczyć ruiny willi Tyberiusza? (nie mieliśmy zbyt dużo czasu do odpłynięcia promu...). Zobaczyliśmy wtedy małe schody prowadzące pomiędzy prywatnymi willami mieszkańców w dół ku morzu. Idziemy! Schodów trochę było, ale doprowadziły nas do cudownej małej kamienistej plaży. Cisza, zero turystów, turkusowa woda, mały sklepik z tubylcami sączącymi piwko, temperatura już około 25 stopni. Wywiązał się szybko dialog pomiędzy mną i przyjacielem Dr A.:
- kurde, ale bym se popływał...
- noooo, mamy listopad, ale w sumie ciepło jest...
- woda też powinna być ciepła jeszcze po lecie...
- kurde nie mamy kąpielówek, ani ręczników...
- hmm można wykąpać się w gaciach, a potem wytrzeć T-shirtem...
- i co potem? bez gaci?
- ....
- KTO OSTATNI W WODZIE TEN STAWIA PIWO!!!!
Ahhhh, woda była cudowna!!
Po wyjściu z wody, wytarciu się T-shirtem i nałożeniu jeansów na gołe dupy poszliśmy do sklepu po piwko. Wróciłem, położyłem się na plaży i....BENG!!!!!!! Błogostan !!! Uczucie niesamowitego szczęścia rozlało się po mnie niczym mleko po kuchence, kiedy chcę zrobić budyń. Słonko świeci, piwko w ręku, moja głowa na kolanach pięknej dziewczyny, CAPRI DO CHOLERY!!! Ahhh życie jest piękne. Jak zamykam oczy to pamiętam ten moment jakby to było wczoraj... . 

Widok z "naszej" plaży.
Niestety błogostan ma ten minus, że szybko przemija. Tym razem wyrwało mnie z niego burczenie w brzuchu. Pora coś zjeść - pizza time! Trzeba znaleźć fajną knajpkę. Jedna wpadła nam w oko - cóż to był za strzał w dziesiątkę! Wchodziło się z ulicy, ale cała sala była wielkim tarasem wystającym z góry, mającym pod sobą całą wyspę. O widokach nie muszę wspominać. Powitał nas nawet manager czystym "Dzień dobry". Mimo, że nie była to najtańsza pizza w moim życiu (policzyli nam nawet jak ktoś wziął ze stołu ozdobną chusteczkę, aby wytrzeć buzię), to było warto. Słońce powoli schowało się za górą, zaczął wiać zimny wiatr, a my z Dr A. bez gaci i T-shirtów. Pora była wracać do Neapolu... . 

Capri urzekła nas całą sobą, mimo tego, że nie udało nam się zobaczyć całej wyspy. Niesamowite widoki, wspaniały klimat mimo listopada, życzliwi mieszkańcy. Wiele dałbym, aby na tej wyspie postawić sobie letnią willę i spędzać w niej wakacje, niczym rzymscy cesarze. Mimo, że minęło już dużo lat od wizyty, dalej wiele niesamowitych widoków mam przed oczami. Polecam każdemu wybrać się tam chociaż raz w życiu. Ja na pewno tam jeszcze wrócę.

PS. Podróżniczy błogostan jeszcze nie raz pojawi się w moich opowieściach. Czytelniku, bądź czujny! :)

15.03.2013

Jak kupić bilety w Eskişehir

Eskişehir to miasto w północno - zachodniej Turcji, które pod względem turystycznym nie wyróżnia się niczym szczególnym. Zostało ono prawie całkowicie na nowo odbudowane po wojnie o niepodległość zakończonej w 1922 roku, więc zbyt wielu zabytków tam nie uświadczysz. Jak czasami utnę sobie pogawędkę w pracy z tureckimi gośćmi i kiedy mówię, że byłem w Eskişehir, to robią wielkie oczy i pytają "Po kiego żeś tam pojechał?" No właśnie, po co ja tam pojechałem? :)

Eskişehir jest znane w Turcji jako potężny ośrodek uniwersytecki. Uniwersytety Osmangazi i Anadolu tworzą ogromny campus, który jest miastem w mieście. Oddział organizacji studenckiej, której byłem wtedy członkiem, organizował zjazd statutowy. I tak oto znalazłem się w Eskişehir. Sam campus dzieli się na dwie części, które przedziela baza lotnictwa armii tureckiej. Otoczony jest murem, każdej bramy strzeże uzbrojony po zęby strażnik, wszystko co potrzebne do życia jest na miejscu. No ale nadeszła ta chwila, że trzeba było wyjść poza campus, pozwiedzać samo miasto i przede wszystkim kupić bilety na autobus do Stambułu, skąd miałem ze znajomymi samolot. To drugie okazało się zadaniem dość karkołomnym...
Jeden z pomników na campusie.
Ze Stambułu do Eskişehir jechaliśmy autokarem. Nazwy firmy nie pamiętam, więc na potrzeby opowieści nazwijmy ją KebabLines. Bilety były na naszą kieszeń, autokar luksusowy, obsługa na pokładzie, kawka, herbatka, poduszeczka, poczęstunek dla Pana? Każdy dostał też jednorazowe słuchawki do podpięcia do zagłówka przed sobą z panelem, gdzie można było wybierać tureckie radia albo pokładowe tv (Keanu Reeves wyznający miłość Sandrze Bullock po turecku - bezcenne). Zrozumiałe było więc, że chcemy wrócić autokarem KebabLines. No dobra trzeba tylko znaleźć jego biuro w 600 - tysięcznym mieście. Nic prostszego, wystarczy spytać przechodniów. BŁĄD!!! Jakkolwiek na campusie nie było z tym problemu to poza NIKT, absolutnie NIKT, nie mówił po angielsku. Każde zapytanie trafiało na mur szeroko otwartych oczu i miłych uśmiechów. Po ponad godzinie zwiedzanio - szwędania się trafiliśmy na biuro konkurencji - GyrosLines. Pani uśmiechnięta, zero kumy po angielsku of course, ale jakoś udało się wytłumaczyć o chodzi. Zapodana cena okazała się dużo droższa niż u KebabLines, co dla wtedy biednych studentów miało znaczenie. No ale cóż, nie mieliśmy wyboru. Bilety wypisane, wyciągamy €€€, a pani "No, no, no. Turkish lira". Świetnie, teraz trzeba znaleźć kantor. Do tej misji oddelegowany zostałem ja i przyjaciel Dr A. Reszta poszła na kawę, a pani powiedzieliśmy, że wrócimy z Turkish lira jak tylko wymienimy.
Eskişehir perłą Turcji to nie jest, ale jak ktoś będzie w pobliżu to warto zajechać.
Currency exchange point - oczywiście nikt nie wie co to. Trochę się pobłąkaliśmy i wtedy naszło olśnienie - idźmy do banku. Znaleźliśmy, wchodzimy, a tam luda jak na Placu Św. Piotra po konklawe. Matko, nasz numerek pokazał, że przed nami z 50 osób. Dobra, nie ma czasu, podbiłem do pracownika banku przy biurku i tłumaczę na szybko o co chodzi czując na sobie morderczy wzrok petentów. Pani oczywiście zero po angielsku, ale zrozumiała, powiedziała coś gościowi, którego obsługiwała i wymachała nam, że mamy poczekać. No to czekamy. 5 minut. 10 minut. 20 minut. Zieeeeew. W końcu klient brodacz wstaje i macha nam żebyśmy szli za nim. Idziemy, idziemy, prowadzi nas przez jakieś ciemne uliczki. Patrzymy po sobie z Dr A. ale idziemy. Wtedy nagle wyłania się zza rogu...biuro KebabLines!Ale brodacz idzie dalej. Po 15 minutach pokazuje nam palcem - kantor! Specjalnie szedł z nami taki kawał żeby pokazać nam kantor! Techekur ederim!! Po 1,5h mamy Turkish lira i szybka decyzja - olewamy GyrosLines i idziemy do KebabLines. Znajomi już na serio byli zaniepokojeni i chcieli dzwonić gdzie jesteśmy. Jeszcze tylko trzeba było na migi wytłumaczyć Paniom z biurze co chcemy i GREAT SUCCESS!! Po 4h bilety kupione.
W Eskişehir jest duży bazar przypraw. Mnogość zapachów wprawiała w pozytywny zawrót głowy.
Żeby to uczcić postanowiliśmy zjeść obiad w lokalnej knajpce. Znaleźliśmy jakąś po kilkunastu minutach, wchodzimy, kelner wita nas po turecku. Kiedy orientuje się, że my cudzoziemcy znika. Pojawia się odpicowany główny manager lokalu, wita każdego z osobna i zapraszam do najlepszego stolika. Uśmiech mu z twarzy nie schodzi, co chwilę zakręca czarnego wąsa, zaraz chyba pęknie z dumy. Chyba cudzoziemcy to rzadki widok w jego progach :) Pokazałem na ruszcie, że chcę 2 sztuki adana kebab, co by z kasą nie popłynąć. Dostałem je. Leżące na milionie dodatków wysypujących się z talerza. Z grzeczności nie protestowałem :) Cały czas mieliśmy na skinienie 4 kelnerów. Obżarliśmy się wszyscy nieziemsko, rachunek był komicznie niski. Pozwoliło to zostawić fajny napiwek, co wprawiło managera niemal w ekstazę. Kłaniał nam się do samych drzwi i zapewniał, że zawsze będziemy tu traktowani po królewsku. Miłe zakończenie odysei biletowej. Pora była wracać na campus na wieczorną imprezę :)

13.03.2013

Czytamy! - Rowerem przez pół Azji.

Czytam w miarę dużo, ale książki o tematyce podróżniczej to pochłaniam. Jedną za drugą. Jak skończę jakąś to od razu rozglądam się za następną. Pomagają mi one na chwilę oderwać się od codzienności i jarać się jak dziecko planując w głowie kolejne wyprawy.

Dlatego co jakiś czas będę publikował krótką notkę, pod roboczym tytułem "Czytamy!", na temat książki podróżniczej, którą właśnie skończyłem czytać. Rzucę garść czysto subiektywnych refleksji, zakreślę istotę książki, poznęcam się nad autorem, albo powychwalam go pod niebiosa niczym wytrawny krytyk literacki, do którego mi daleko. Jednak zawsze nadrzędnym celem całej "serii" będzie zachęcić Was do sięgania po książki z półki "Podróże". Jeżeli choć jedna osoba tak uczyni, to już uznam to za sukces :) 

Na dzień dobry zaczniemy od książki "Rowerem przez Chiny, Wietnam i Kambodżę" Robba Maciąga.
Foto za merlin.pl
Pewnie pomyśleliście sobie, że gość siedział sobie w domu i pewnego dnia postanowił wybrać się na przejażdżkę po Azji rowerem. Załatwił super sprzęt, trenował 2 lata itp. Ja tak pomyślałem. Otóż nie. Facet poleciał odwiedzić do Chin swoją żonę, która przebywała tam na jakimś stażu. Na miejscu okazało się, że "ktoś już wcześniej zajął moje miejsce, a ja tylko przeszkadzam." Co zrobił? Kupił pierwszy lepszy chiński rower, zapakował co mógł w plecak i ruszył na, jak się okazało, 7000 - kilometrową przejażdżkę.
I to mi się spodobało w tej książce - nie jest to typowy reportaż z podróży. Jest to bardziej pamiętnik osoby, która próbuję odnaleźć ponownie spokój w życiu poprzez niesamowitą wyprawę przez obce kraje.
Sama książka ma niecałe 200 stron z czego 1/3 to zdjęcia i czyta się ją na raz. Można to potraktować jako zaletę lub wadę. (dla mnie akurat była to wada, bo po skończeniu miałem dalej w perspektywie 5h w pociągu i żadnej innej książki...). Nasz kolarz śmiało pedałuje przez m.in. prowincjonalne Chiny, gdzie ma się wrażenie, że czas zatrzymał się wokół miski ryżu. Mimo to cały czas znajduję się pod nieustanną obserwacją ciekawskich tubylców, co po pewnym czasie doprowadzi autora do takiej irytacji, że poczuje ulgę wjeżdżając do Wietnamu. Opisy są ciekawe, ale moim zdaniem ZA KRÓTKIE!! Momentami aż się prosi aby podać więcej szczegółów, rozszerzyć wątek, czy dopisać te kilka zdań więcej. Ale to kwestia gustu. Plusem niewątpliwie są zdjęcia pokazujące dokładnie to co widział autor - bez żadnego retuszu i zadęcia. Na konkursie National Geographic furory by nie zrobiły, ale idealnie wpasowują się w klimat wędrówki.


Podsumowując według mnie książka jest idealna na jeden wieczór w kapciach z kubkiem gorącego kakao. Mimo tego, że niesie za sobą pewne przesłanie i autor czasami filozofuje, czyta się ją lekko i szybko. Na koniec zostawia czytelnika z pozytywnym nastawieniem do życia, które Robb Maciąg odzyskał dzięki swojej wyprawie. "Zawsze trzeba iść do przodu. Tylko to ma jakikolwiek sens".

PS. Na rynku jest też książka tego samego autora "Rowerem w stronę Indii". Jeszcze jej nie dorwałem, ale planuję jak najszybciej zmienić ten stan rzeczy.

11.03.2013

Autostopem po Gozo

Malta - cudowny kraj na Morzu Śródziemnym. Małe państewko składające się z trzech wysp: największej Malta, średniej Gozo i najmniejszej Camino. Udałem się tam na przełomie kwietnia i maja 2007 roku. Na samolot udało mi się uzyskać dofinansowanie z uczelni. Na miejscu znajomi załatwili nocleg w 4-gwiazdkowym hotelu za 15€/noc. Wspaniała pogoda, przygód co nie miara - aż za dużo na jedną notkę, dlatego w tym wpisie chciałbym opowiedzieć jak to straciłem swoje autostopowe dziewictwo na wyspie Gozo. No to ruszajmy...

9 rano - stawiamy się z grupką znajomych na promie na Gozo. Już jest 27 stopni, a to dopiero poranek! Prom płynął leniwie po błyszczącym w słońcu morzu i po 20 minutach stajemy na brzegu. Pierwszy cel - Czerwona Plaża po drugiej stronie wyspy. Mapa pokazuję, że kilka km w linii prostej. Czego nie pokazuję to wielkiej góry, którą trzeba przejechać/objechać. Znajomi decydują się na wypożyczenie auta. Za to ja z koleżanką wpadamy na inny pomysł - żadne z nas NIGDY wcześniej nie łapało stopa. Więc dlaczego właśnie nie spróbować na Gozo?:)

Kierowca nr 1
Początek łapania niezły - kilku miejscowych guido oferujących podwózkę tylko mojej koleżance. Po 10 minutach zatrzymuje się uśmiechnięty wąsacz i proponuje podrzucić na czubek góry, gdzie mieszka w miasteczku. Po drodze jak dowiaduje się żem z Polski ożywia się niebywałe. Wychwala Polaków pod niebiosa. Jego najlepszy przyjaciel to Polak. "Poles are the most hospitable people I`ve met". Miło usłyszeć takie coś tysiące kilometrów od kraju :). Na koniec daje mi własnoręcznie wydaną mapkę okolicznych ścieżek edukacyjno - ekologicznych. Mam ją gdzieś do dziś!
Kierowca nr 2
Z czubka góry trzeba się jakoś dostać na plażę na dół, gdzie prowadzi polna drogą, którą nikt nie jeździ. W miasteczku zatrzymuję się wesoły grubasek, który jest tak zdziwiony obecnością autostopowiczów, że zawozi nas na samą plażę. No to chop do wody!
Kierowca nr 3
No dobra, ale teraz trzeba z tej plaży dostać się do głównego miasta Gozo - Vittorii...po drugiej stronie góry. A na plaży żadnego auta. Marsz tak na 2h w 35 stopniach. Nagle z plaży schodzi 3 muskularnych tubylców i odpalają stojącego za krzakiem starego pick -upa i kiwają żebyśmy wskakiwali na pakę. No to siup i jedziemy...jakąś dziwną ścieżką. Po prawej ściana ze skał i wielkich kaktusów, a po lewej przepaść. ŻEGNAJ OKRUTNY ŚWIECIE!! Ograbią nas z kasy, a zwłoki wrzucą do przepaści!! Miałem niezłego cykora... Kiedy nagle po 5 minutach wyjeżdżamy na...znak Vittoria!! Pojechaliśmy tylko tym gościom znanym skrótem dookoła góry!! Na do widzenia pokiwali przyjaźnie i odjechali. A ja majtki prawie do prania...
Kierowca nr 4
Vittoria - urokliwe miasteczko, wyśmienity obiadek. Na placu obok katedry pomnik Jana Pawła II. Kolejny przystanek - Lazurowe Okno kilka kilometrów na zachód. Szybko łapiemy stopa. Maltańczyk zamiast Poland usłyszał Holland i zaczął opowiadać, że najlepsze chwilę swego życia spędził w Amsterdamie :) Nie wątpię.
Kierowca nr 5
Jesteśmy na miejscu. Lazurowe Okno robi przeogromne wrażenie!! Można zejść pod nie, jak i wejść na nie. Obok miejscowi za drobną opłatą wąską jaskinią w górze wypływają małą łódką w morze gdzie można podziwiać Okno i koralowce na skałach. Pora wracać jednak na prom na Maltę, a to Okno też na niezłym zadupiu komunikacyjnym. Wtedy nagle widzimy grupkę takich turystycznych jeepo - meleksów wracających z niedalekiej plaży. Generalnie za takie coś się płaci, ale jeden z kierowców zgodził się nas zabrać za darmo. Ehh najlepsza część dnia - przejażdżka na odkrytym tylnym siedzeniu, wiatr we włosach, szum morza...

I tak znaleźliśmy się z powrotem na promie. Dzień NIE-SA-MO-WI-TY. Znajomi, którzy wynajęli auto żałowali jak opowiadaliśmy. Zaryzykowaliśmy z autostopem nie mając żadnego doświadczenia i nie zawiedliśmy się. Od tego wyjazdu już regularnie korzystałem z autostopa zwiedzając obce kraje, ale to już opowieści na kolejne notki :)))

Skąd mi się to wzięło??

No właśnie skąd mi się wzięła ta cała pasja do podróżowania?
Dotychczas w swoim 28 - letnim życiu udało mi się postawić stopę w 16 różnych krajach, co uważam za wynik niezły biorąc pod uwagę, że całe moje podróżnicze doświadczenie do 19 roku życia to jeden dzień w Berlinie i 2 kolonie w Czechach przy polskiej granicy. Dupy nie urywało.
Sprawy nabrały rozpędu kiedy zacząłem studiować w Zielonej Górze. W pierwszych miesiącach trafiłem na spotkanie organizacji Europejskie Forum Studentów AEGEE i już w maju 2005 miała miejsce moja pierwsza podróż z prawdziwego zdarzenia - do Holandii. No i po tej eskapadzie wpadłem jak śliwka w kompot.
Po raz pierwszy w życiu trafiłem w miejsce odmienne kulturowo, tak bardzo różniące się od mojej codziennej rzeczywistości. Pamiętam jak dziś szok wywołany widokiem miliarda rowerów, degustowanie coffee w "kawiarniach", uśmiechniętych i wyluzowanych Holendrów z tymi ich irytującymi małymi kubkami  0.2l na piwo, ludzie nie macie porządnego kufla????? Mój poczciwy Kodak na klisze (świeć Panie nad jego lampą błyskową) nie nadążał robić fot. Coś wspaniałego, INNEGO! No i klops, było po mnie. Wiedziałem, że już w domu nie usiedzę zbyt długo i zaczęło się moje podróżowanie, które trwa do dziś.
Pierwsze "zachłyśnięcie" się światem. Enschede/Holandia.
Generalnie jak siedzę na miejscu dłużej niż miesiąc to mnie już nosi. Muszę ruszyć wtedy tyłek gdziekolwiek! Choćby do kochanych rodziców do rodzinnej Zielonej Góry, czy do przyjaciół w Poznaniu. Niestraszne mi wtedy nawet czerwone dechy, które szumnie noszą nazwę siedzenia, w pociągach kochanego PKP. Najgorzej cierpiałem kiedy z powodu dużych zmian życiowych nie byłem nigdzie przez połowę 2010 i cały 2011. Nadrobiłem z nawiązką w 2012 odwiedzając 3 nowe kraje :)
Jak lubię podróżować?? Zawsze tak aby poznać dany kraj, dane miejsce, od strony, której nie znajdziesz w turystycznym folderze. Oczywiście ważnych zabytków, miejsc itp. nie omijam, ale nie ma nic lepszego niż zjedzenie lokalnych specjałów w barze gdzie chodzą miejscowi, złapanie z nim wspólnego języka, wypicia zimnego piwka na plaży, o której istnieniu powiedział ci poznany wczoraj tubylec. Obiad u hiszpańskiej rodziny, herbatka z Turkiem w Stambule, który kiedyś handlował futrami w Gdańsku, tradycyjne mołdawskie wesele, szaleństwo z rumuńskimi muzykami rockowymi, smażone wodorosty na Słowenii. I wiele, wiele innych sytuacji, o których na pewno przeczytacie na tym blogu. TO jest PRAWDZIWE podróżowanie!! To jest podróżowanie, bez którego jestem chory. To są podróże, którymi chcę się podzielić z Wami na tym blogu :))
Mam nadzieję, że nie zakończyliście czytanie mojej pierwszej notki w takiej pozycji.