4.12.2015

2000 km autem na mecz snookera

 (Wpis odświeżony w sierpniu 2020)

Jedno z moich najfajniejszych wspomnień z dzieciństwa to oglądanie z moim młodszym bratem Markiem w naszym pokoju meczów snookera. Od razu polubiliśmy ten sport, jego taktyczne niuanse i elegancje. Jak tylko w naszym rodzinnym mieście otworzył się pierwszy klub bilardowy ze stołami do snookera to byliśmy tam jednymi z pierwszych. Nie przepuszczaliśmy żadnego turnieju na Eurosporcie, ale raz do roku jest turniej, który oglądaliśmy "bardziej". Mistrzostwa Świata w sali Crucible Theather w Sheffield w Anglii. Legendarne miejsce i turniej dla każdego gracza jak i fana. Mekka snookera. Powiedzieliśmy sobie z bratem, że pewnego dnia znajdziemy się tam na trybunach.



Jest kwiecień 2014. Naście lat później. Ja dobiegam trzydziestki, brat już pożeniony. Siedzę pewnego wieczoru u niego i oglądamy również z jego żoną Asią, także fanką snookera, finał kolejnych mistrzostw w Crucible. Nagle brat wypala:
- "Te, dzień po finale rusza sprzedaż biletów na mistrzostwa w 2015 roku. I rozchodzą się od razu"
- "K****, kupuj! Jedziemy!"
- "Ale pojedziemy autem"
- "Pewnie! Zrobimy eurotripa przy okazji!"
Jak autem, to przydał by się czwarty do brydża. Szybki kontakt do Adama (poznaliście go w notce o eskapadzie do Rumunii), ten bez wahania - "Jadę!"
BENG! I tak kilka dni później staliśmy się właścicielami biletów 52 funciaki sztuka na dwie sesje 1/8 finału Mistrzostw Świata w snookera! Nasze wielkie marzenie miało się spełnić, wystarczyło "tylko" przepękać rok.

2000 km w jedną stronę z Wrocka do Sheffield. Rozłożyliśmy wycieczkę na 6 dni:
1 dzień - Bruksela, Belgia
2 dzień - Lille, Francja
3-4 dzień - Sheffield, Anglia
5-6 dzień - spontaniczne objechanie północnej Holandii.
Jednak w trakcie roku zaszło jedno ważne wydarzenie. Brat zasadził drzewo i 2 tygodnie przed wyjazdem lekarz zabronił jechać Asi w tak wyczerpującą podróż. Postanowiliśmy nie szukać nikogo na siłę, jechać we trójkę i szukać ludzi na blablacar, co by zmniejszyć koszty. Nadszedł kwiecień 2015. Koniec czekania! W drogę!

Kierunek Bruksela! Jako towarzyszka pani Bogumiła, lat 58, z blabla jadąca do córki. Niemieckie autostrady to jednak coś pięknego. W kilka godzin byliśmy w Leuven, gdzie wysiadła nasza pasażerka. Potem po drodze zjechaliśmy do małej wioski, bo chciałem odnaleźć pewien browar. No i odnalazłem. Ale nie ten co trzeba. No, ale skoro już zajechaliśmy...


1000 km do stolicy Belgii poszło szybko. 5 km przez jej centrum już nie. 2h w korku, ale w końcu dotarliśmy do mieszkania moich wspaniałych znajomych Agaty i Petera. Szybkie zwiedzanko, wieczorem wizyta w kilku moich ulubionych piwnych miejscówkach. Standardzik bez większych przygód. Następnego dnia rano pożegnaliśmy gospodarzy, nie wiedząc jeszcze, że znowu się zobaczymy szybciej niż myślimy. W auto i dzida do Lille. Raptem 100km pykło szybko.

I tak oto po raz pierwszy w życiu znalazłem się we Francji. Przyznam się szczerze, że nigdy jakoś nie ciągnęło mnie do tego kraju, ale byłem ciekawy co zastanę. Wybraliśmy Lille, bo mieszkał tam ziomek mojego brata, Ray, który nas przekimał. Tego dnia Marek miał imieniny, więc wiedzieliśmy, że będzie grubo. Już na dzień dobry poszło piwerko, podczas zwiedzania kolejne. 

Ray, Marek i ich parówy. 

Lille okazało się bardzo ładnym miastem, ale opis pozostawmy na osobny wpis. Wieczorem udaliśmy się do ulubionej knajpy Raya świętować imieniny brata. Plan był nie siedzieć długo, bo o 7 rano był wyjazd na pociąg pod kanałem La Manche z biletem na konkretną godzinę. Adam wrócił grzecznie, bo miał prowadzić. Ja z bratem? Ekhm... O 6.30 musiałem go kopem obudzić, bo inaczej nie dało rady. O 7 musieliśmy jeszcze odebrać gościa z blabla, którego podwoziliśmy do Nottingham. Na szczęście byliśmy na czas. Podjeżdżamy pod bramkę, angielscy celnicy pytają:
- "Po co jedziecie do Wielkiej Brytanii?"
- "Na mistrzostwa świata w snookera"
- "Na ile?"
- "Jeden dzień"
- "???????????????????????? proszę otworzyć bagażnik"
No to brat otwiera, a ja tylko słyszę JEBUT i odgłos tłuczonego szkła. Poleciała siata z belgijskimi browarami kupionymi w Brukseli. Na szczęście zbiło się tylko jedno, a celniczka skwitowała to śmiechem. Jeszcze chwilka postoju i mogliśmy wjechać autem do wnętrza pociągu. Sama jazda trwa 30 min i jest dość nudna. Można co najwyżej wyjść z auta i postać obok. Około 10 rano wyjechaliśmy z pociągu już po złej stronie drogi.

I tak oto po raz pierwszy w życiu znalazłem się w Anglii - kraju nr 20, który odwiedziłem. Cisneliśmy prosto do Sheffield z małym zjazdem w Nottingham. Droga dłużyła się strasznie, bo ciężko było przestawić się z szacowania odległości, kiedy znak jest w milach, a nie kilometrach. No i Adam jechał spokojnie, bo pierwszy raz po lewej stronie. I tak w końcu ok godz. 14 zajechaliśmy pod naszą wynajętą przez AirB&B chatę. Właścicielka jeszcze sprzątała, więc od razu udaliśmy się do pubu i wciągneliśmy słynne fish&chips. Następny dzień miał być TYM dniem, pierwszy mecz o 11, więc znaleźliśmy jakiś typowy brytyjski pub jak najbliżej naszej chaty na przedmieściach Sheffield i udaliśmy się ok 18 wypić ze dwa piwka i pograć w karty. Pub nazywał się tak:


Była niedziela, więc pub pełen. Na podłodze dywany, na ścianach dart, guiness na kranie. Idealnie. Rozkładamy karty i walimy w remika. Nagle dosiada się do nas jakaś babka i pyta w co gramy. Od słowa do słowa okazało się, że jest Polką. Trochę walniętą. Poznała naszą historię i sprzedawała ją każdemu, kto wchodził do pubu. Po chwili wokół nas pojawił się wianuszek ciekawskich miejscowych z właścicielem knajpy i jego rodziną włącznie. Szczególnie jeden nie mógł nam uwierzyć:
- "Przyjechaliście specjalnie na snookera z Polski?"
- "Tak, autem. 2000 km"
- "Chyba, k****, żartujesz. Zostajecie do końca turnieju?"
- "Nie, jeden dzień i wracamy"
- "Co??? Jesteście zdrowo popier****. Napijmy się wódki. Ja stawiam"
No skoro trzeba... .Barman nalał 4 ciepłe wódki w szklanki, bo nie miał kieliszków. My pach, na raz, mniam, a koleś zaczyna się wahać, cała knajpa w brecht i zaczyna go podjudzać: "Takiś cwany był? to pij teraz". I Angol te ciepłą wódę wypił na kilka łyków jak sok. Aż mi się niedobrze zrobiło. A cwaniak? Widziałem jak mu pękają naczynka w oczach i puchnie :) Po chwili mój brat tak patrzy lekko podchmielony na właściciela knajpy i wypala: "Ej, ty wyglądasz jak aktor Ron Perlman". Jego żona: "A kto to? Musze sprawdzić na necie". Jak ekipa zobaczyła fote, to prawie umarli wszyscy ze śmiechu. Teraz to byliśmy jak rodzina. Nawet facet Polki dał nam swoje prywatne rzutki do pogrania w darta, co było szokiem dla innych, bo gość nikomu jeszcze nie dał pograć własnymi rzutkami. Miały być dwa piwka, a wróciliśmy nagrzani mocno po północy. Ale dobra, koniec tego pitu, pitu. Nastał w końcu nasz upragniony dzień!

Wstaliśmy z lekkim bólem głowy, tradycyjne czarne taxi podwiozło nas do centrum (taksiarz też nie mógł uwierzyć w naszą historię). Postanowiliśmy, że postawi nas na nogi tradycyjne angielskie śniadanie - prawdziwa bomba tłuszczu i kalorii. 


Pojedli, pozwiedzali trochę miasto i oto:





Jesteśmy! Marzenie z dzieciństwa spełnione! Lekka łezka w oku. Tak, jesteśmy tu! Wchodzimy do mekki snookera! Miejsce widziane przez tyle lat tylko w TV. A my tam byliśmy! Samo Crucible jest...małe. Nie jest to wielka arena i dookoła głównej sali są tylko zwykłe, choć przestronne korytarze. Oczywiście na początek obczajka całej otoczki. Gdzieś w rogu wciśnięty bar oblegany non stop. Wyeksponowane trofea, sklepik kibica, kasy itp. Najwięcej miejsca zajmował punkt przyjmowania zakładów głównego sponsora Betfred. Zagrałem jeden kuponik za kilka funciaków, ale oczywiście nie wszedł (mistrzostwo wygrał nieoczekiwanie Stuart Bingham. Gdybym cokolwiek na niego postawił wygrałbym fortunę. Kurs? 1:56...). 







No, ale w końcu nadejszła pora, aby wbić na główną salę. Wchodzimy i "co to takie małe???". Bez kitu, telewizja potrafi "zakrzywić" rzeczywistość. Mimo to czułem ciarki na plecach i, co tu dużo ukrywać, zakręciła się lekka łezka w oku. Trwały ostatnie przygotowania, sala powoli się zapełniała. 










Charyzmatyczny konferansjer Rob Walker zaczął rozgrzewać publikę. Sala już zapełniona po brzegi. Rozpoczęła się prezentacja zawodników. I wtedy po raz pierwszy poczułem słynną "magię Crucible". Kabatura i budowa tego "pomieszczenia" wytwarza niesamowitą i elektryzującą atmosferę. Kibice siedzą tak blisko, że ci z pierwszego rządu mogliby poklepać grającego snookerzysta po plecach gdyby chcieli. Słuchać każde kaszlnięcie, mruknięcie, pierdnięcie, czy burczenie w brzuchu. Atmosfera jest tak gęsta, że pocisz się cały czas i nie wiesz, czy to z emocji, czy powodu temperatury. Na jednych zawodników działa to deprymująco, a na innych mobilizująco. Ale nie ma chyba żadnego, który nie marzy o zagraniu w Crucible na mistrzostwach świata. 


Zawodnicy gotowi. Mieliśmy eleganckie miejsca w trzecim rzędzie. Oglądaliśmy 4 mecze:
Shaun Murphy - Joe Perry
Marco Fu - Judd Trump
Ronnie O`Sullivan(!) - Matthew Stevens
Neil Robertson - Alistair Carter
Najbliżej nas grał Perry z Murphym. Mogłem zobaczyć pot spływający po czołach zawodników i każdy ruch mięśni ich twarzy. Kompletnie inny poziom oglądania snookera. Cały czas siedziało się jak na szpilkach. Trzeba się pilnować, żeby np. nie kaszlnąć w złym momencie, bo wzrok zawodników i sędziego jest na poziomie twojego wzroku. Perry miał publikę po swojej stronie i co chwilę ktoś krzyczał "C`mon Joe!!". Do dziś z bratem tak krzyczymy przed ekranem jak gra Perry, albo czasami zwracamy się tak z dupy do siebie w trakcie codziennych czynności życiowych :)









Dla fanów snookera: było wszystko. Wysokie break`y, niesamowite snookery, odstawne, błędy itp. Czuliśmy się jak dzieci wpuszczone do sklepu z zabawkami.
W przerwie między sesjami poszliśmy pospacerować sobie po Sheffield. W pewnym momencie minął mnie sam...Judd Trump. Do dziś żałuję, że nie cyknąłem sobie z nim fotki. W 2015 roku jeszcze nie tak znany, a dziś bezapelacyjnie światowy nr 1. Próbowaliśmy się zaczaić też od tyłu Crucible na któregoś z zawodników, ale tłum niezły. Wtem podjechał O`Sullivan czerwoną super furą, wyskoczył, olał wszystkich fanów i zniknął wewnątrz budynku. Na przeciwko "teatru" jest palmiarnia, gdzie zawsze BBC rozstawia studio. W środku stał stół, gdzie eksperci i emerytowani mistrzowie (Hendry, Davis) analizowali mecze. Nigdy później nie byłem tak blisko mistrza nad mistrze Steve`a Davisa :)

Ale, ale i tak najlepsze spotkało nas na koniec. Jako, że wieczorna sesja skończyła się dość szybko, to zorganizowano dla publiczności mecz pokazowy dwóch mistrzów świata: Ken Doherty - Stephen Hendry. Tylko dla ludzi w Crucible, bez kamer. Obaj mistrzowie na emeryturze. Coś niesamowitego. Jak normalnie mecz snookera to powaga i cisza, tak ten już bez kamer był jedną wielką beką. Hendry z drinem, komentatorzy rzucający anegdoty (tu prym wiódł Dennis Taylor np. mówił o pewnym snookerzyście, który na imprezie po turnieju w Chinach tak się spił, że chciał "swipe the credit card in someones ass"), sprośne żarty, drąca japę publika. "Dostało" się też młodemu sędziemu Marcelowi Erckhardowi z Niemiec. Taki dialog:
Taylor: "Jak wysoki ma brejk?"
Marcel: "Nine(9)"
Taylor: "Ooo nagle zacząłeś mówić też po niemiecku" (w angielskiej wymowie "nine" brzmi tak samo co niemiecki "nein", czyli "nie")
Sytuacja na końcu filmiku :) Na takie coś nie można kupić biletu. Trzeba się znaleźć w konkretnym miejscu i czasie, a my to szczęście mieliśmy. Była to niespodziewana wisienka na torcie naszego wyjazdu, prezent od bogów snookera :) 







Wróciliśmy oszołomieni, jeszcze piwko w HollyBush i spać, bo next day wypad na eksplorację Holandii. No właśnie, nie do końca. Przez cały rok ja myślałem, że po Sheffield jeszcze 2 dni podróżujemy. Chłopaki, że tylko jeden. I tak wzięli urlopy. Ta "mała" rozbieżność wyszła dopiero w...Sheffield hehe. Trzeba było zrewidować plany. Zamiast Holandii, postanowiliśmy wrócić do...Agaty i Petera w Brukseli, po drodze odwiedzając Dunkierkę we Francji.  

Droga na pociąg pod kanałem poszła błyskawicą - nawet zdążyliśmy na pociąg 1,5h wcześniejszy. Dunkierka okazała się przyjemną mieściną, poszwędaliśmy się troche po plaży i ruszyliśmy do Brukseli. Znalezienie miejsca parkingowego zajęło nam godzinę. Nadzialiśmy się jeszcze na jakąś obławę policji. No ale w końcu się udało i mogliśmy udać się na piwko relaksacyjne. Dzień powrotu okazał się najgorszym dniem całego wyjazdu. Chcieliśmy cwani ominąć korki i inną drogą wyjechać z miasta. Wyjechaliśmy, ale wtedy GPS poprowadził nas inną autostradą. Przez sam środek Zagłębia Ruhry. Korki i ograniczenie 60-80km/h. Za Dortmundem nadzialiśmy się na korek gigant, w którym spędziliśmy 4h. Potem Asia z domu dała nam cynk, że pod Dreznem kolejny korek i musieliśmy go ominąć jakimiś wioskami. Zamiast o 17, byliśmy w domu po 1 w nocy... .

Ale walić to!!!! Byliśmy na Mistrzostwach Świata w snookera w Crucible Theather w Sheffield, mecce tego sportu. Widziałem w akcji mistrzów nad mistrzami. "Zaliczyłem" dwa nowe kraje na mej liście. Zrobiliśmy ponad 4000 km autem, wszyscy jak słyszeli o tym to pukali się w czoło. Ale czego się nie robi, aby spełnić marzenie z dzieciństwa. Wiecie jakie to uczucie? Nie? Jeżeli macie takowe niespełnione, to polecam. A przede wszystkim polecam z takiego nigdy nie rezygnować :) 

I kilka fotek na dokładkę:

Bruksela


Lille






Sheffield


HollyBush


Dunkierka





23.07.2015

Moje wielkie libańskie wesele!

Tak na zdrowy rozum - ile razy w życiu możesz dostać zaproszenie na weselę w Libanie? Tak, w Libanie, państwie arabskim wciśniętym pomiędzy ogarniętą wojną domową Syrię i od zawsze wrogi Izrael. Szanse są równie wielkie jak to, że Jarosław Polskę Zbaw. Ale tak się złożyło w mym życiu, że miałem przyjemność poznać poprzez pracę Elenę, której serce skradł Joseph, obywatel Libanu. Przyszło zaproszenie jedyne w swoim rodzaju, z którego nieskorzystanie byłoby ostatnim frajerstwem.  I tak oto, naruszając bez skrupułów me oszczędności, pod koniec czerwca znalazłem się po raz pierwszy w mym życiu poza Europą. O samym Libanie, jak tam się dostałem itp. powstanie osobna notka. W tej zapraszam Was do udziału w weselu innym niż wszystkie. Od pierwszej do ostatniej minuty. Zapraszam na podróż poprzez zwyczaje i tradycję zupełnie inne od naszych. Enjoy!!! (wybaczcie długi wpis, ale rozbicie na kilka notek nie oddało by całości:)

Tytułem wstępu, moimi towarzyszkami z Polski, które również dostały zaproszenie, były Magda i Karolina. Zaprawione w imprezowych bojach dobre znajome. Jeszcze długo przed weselem miały zagwozdkę, bo od Eleny przyszedł prikaz: w Libanie na weselu kobiety bez dyskusji długie suknie! A że w Polsce teraz moda na weselach na krótkie, to się dziewczyny musiały natrudzić. Ja bez problemu garniak ala Bond. Jako, że lądowaliśmy o 2 w nocy, a wesele zaczynało się o 14.00, to nasze suknie i garniak upchnęliśmy w mój bagaż podręczny, żeby nie ryzykować zagubienia głównych waliz. Tak więc poranek zaczął się od ekstremalnego prasowania. Po zmiażdżeniu w długiej bitwie każdej fałdki byliśmy gotowi.



Wesele w Libanie dzieli się mniej lub bardziej na trzy części. No to jedziemy po kolei.

1. Mieszkanie

O 14.00 zostaliśmy odebrani z hotelu i zawiezieni do mieszkania pana młodego. Mieszkanie ok 120m2, kilka pokoi, salon, dwie kuchnie itp. Część "mieszkalna" jest najważniejszą częścią wesela. Trwa ok. 5 godzin i zjeżdżają się na nią wszyscy goście weselni. A zaproszeni są wszyscy. Tradycją w Libanie jest, że na wesele zapraszają rodzice młodych. Tak więc zaproszeni są sąsiedzi, dalecy znajomi itp. Zdarza się czasami, że młodzi nie znają niektórych gości. W tym przypadku ze strony Josepha zaproszonych było 190 osób. Ze strony Eleny było nas osób...9 :) Po przyjeździe zauważamy, że już wejście do budynku, jak i schody są przepiękne przystrojone. Rano przez ulicę przejechała cysterna, która ją umyła, jak i wszystkie samochody, które na niej stały. Po wejściu do mieszkania jesteśmy witani przez rodziców Josepha. Od razu rzucają się w oczy przepiękne i ogromne bukiety kwiatów - prezenty dla młodych. Kwiaty na bogato są nieodzowną częścią tradycji. Jest nią również specjalny stół z ekskluzywnymi weselnymi słodkościami. 

"Bukiecik" Pana Młodego dla małżonki

W środku kwiatki rodziny Josepha dla Eleny



Pokój ze słodkim stołem jest pokojem "głównym", gdzie rozkłada się ekipa fotograficzna. Zostajemy poczęstowani ala tortillą z mięsem, słodkościami, do picia winko, piwko do wyboru. Dwóch wynajętych kelnerów dba o to, aby niczego nie zabrakło. Po chwili pojawia się Joseph, a za chwilę Elena w olśniewającej sukni. 


Powoli zaczynali zjeżdżać się goście. I wtedy dla Młodych zaczyna się chyba najbardziej męcząca część - sesja zdjęciowa w pokoju. Obowiązkiem jest, że muszą zrobić sobie foto w każdej możliwej kombinacji z każdym gościem. Co oznacza ok 3 bitych godzin pozowania i uśmiechania się w coraz to bardziej rosnącej temperaturze. W tym samym czasie pozostali goście oddają się rozmowom itp. Jako "egzotyczni" Polacy budzimy pewne zainteresowanie. Wszyscy są dla nas mili, pytają się co sądzimy o Libanie, co jest dla nas kłopotliwe, bo stricte w kraju jesteśmy od kilku godzin. Mimo to atmosfera, mimo upału, jest bardzo luźna i przyjacielska. Libańskie słodkości i piwko robią swoje. Pewnie dziwicie się: picie przed kościołem? Sam Pan Młody walnął sobie 4 lampki wina ;)




Joseph (po prawej) ze świadkiem
Goście przybywali tłumnie dalej, więc kiedy było ich ok. setki w mieszkaniu zrobiło się trochę...ciasno. Ewakuowałem się na balkon i zobaczyłem, że na dole do klatki ładuję się ekipa z instrumentami przebrana za "Alladynów". Wszyscy zostali zaproszeni do stłoczenia się w "głównym" pokoju. Zaczęła się część artystyczna. Najpierw kolej Pana Młodego i świadka:


Potem Eleny, świadkowej i wszystkich porwanych do tańca:


W małym pokoju, przy 30 stopniach. Byłem mokry po 1 minucie. Ale co frajda i uśmiech na twarzy to inna rzecz :) Po tańcach zrobiła się prawie 19.00 i trzeba było powoli zwijać się do kościoła. Wszyscy zaczęli wychodzić na dwór. Oczywiście nie było mowy o normalnym wyjściu. Wszyscy zebrali się na dole, Elena wyszła w akompaniamencie "Alladynów" i tanecznym krokiem została odprowadzona przez ojców do limuzyny. I tu polski akcent weselny: było rzucanie ryżem i monetami (pomysł Polaków. Reszta patrzyła się trochę dziwnie :) Kawalkada luksusowych aut ruszyła do kościoła.



2. Kościół

Joseph i jego rodzina należą do kościoła chrześcijan menonitów i w tym obrządku para wzięła ślub. Kościółek był niezwykle urokliwy i położony na wzgórzu z ładnym widokiem. Kościół wewnątrz był niesamowicie przyozdobiony na bogato dekoracjami i kwiatami. Najpierw, przy wtórze oklasków zgromadzonych, pod ołtarz podeszli rodzice, potem świadkowie, a na koniec młodzi. Cały ołtarz obstawiła swoim sprzętem ekipa fotografująca. Sama uroczystość była podniosła i wzruszająca: przemowy członków rodziny, nałożenie koron na głowę nowożeńców, poruszające kazanie księdza. (Sama uroczystość prowadzona była częściowo po angielsku, częściowo po arabsku). 





Po mszy goście powoli zaczęli udawać się na miejsce właściwej imprezy. Ja zostałem z nowożeńcami, którzy mieli ok 30min sesję zdjęciową. Kiedy w końcu ta dobiegła końca pora była ruszać na party. Ja miałem farta, bo zabrałem się ze świadkiem luksusowym mercem cabrio. Jazda przez miasto nocą, wiatr we włosach...



3. Impreza

No i w końcu właściwa impreza weselna. Miała ona miejsce w ekskluzywnym hotelu Le Royal. Na początku, w oczekiwaniu na nowożeńców, goście zostali zaproszeni na aperitif na taras z widokiem na morze i Beirut nocą. Bar serwował drinki, każdy miał obowiązek zrobić sobie zdjęcie u fotografa przy specjalnej dekoracji (przy wychodzeniu z wesela każdy te zdjęcie dostał...w eleganckiej ramce). Po ok godzince hotelowy paź zaprosił na właściwe miejsce imprezy. Wchodząc tam po prostu opadła mi szczęka. Wróciłem się i wszedłem jeszcze raz kręcąc filmik:



Miejscówka na tarasie z dwoma basenami, jeden zamieniony w podświetlany parkiet, z widokiem na morze. Elegancko udekorowane i przyszykowane stoły. Każdy z dwoma kelnerami na każde skinienie. Kiedy wszyscy zajęli miejsce pojawił się Joseph i zaprosił wszystkich kawalerów na bok. Pojawiła się również znajoma ekipa "Alladynów" tyle, że 3 razy liczniejsza! Wskoczyli na parkiet i zaczęli dawać szoł! Przy akompaniamencie bębnów kawalerowie tanecznym krokiem wkroczyli pomiędzy gości. Potem Joseph został wciągnięty na parkiet:


(Tak, dobrze zauważyliście, że na razie żadnego jedzenia). Kiedy już wytańcowano Pana Młodego nadeszła pora na wielkie wejście Eleny. Wodzirej "Alladynów" wszedł na wielki podest i wtedy pojawiła się Panna Młoda. Joseph przejął jej rękę i wśród szpaleru grajków i zimnych ogni zeszli, żeby zasiąść przy swoim stole.



Nadeszła pora na jedzenie. Szwedzki bufet uginający się od przeróżnych rarytasów: kuleczki mięsne, jagnięcina na rożnie, "Góra krewetek", milion ciast itp. Człowiek nie wiedział, co kłaść na talerz. Polak się spyta: a co z alkoholem? Generalnie był open bar, można było sobie zamówić co dusza zapragnie. Na stole stała już butelka Absoluta i Chivas 12. Poprosiłem kelnera o wiaderko lodu do wódki i kieliszki. Po chwili przychodzi z menagerem, któremu ponawiam prośbę. Ten woła trzeciego i ostro dyskutują. Ja słyszę tylko "no problem". Wiaderko się pojawia. A kieliszki? "no problem". Po 10 minutach zadowolony menager przynosi opakowanie plastikowych kielonów :) Generalnie nikt tam wódki nie pił i gdyby nie mąż świadkowej to byłbym sam na placu boju. Choć na koniec wesela tato Josepha i świadek walnęli sobie z nami lufę :) 

Podczas jedzenia młodzi z lampką wina zaczęli robić toastowy obchód po stołach. Grzecznie cin cin i dalej. Przy naszym oczywiście wszyscy wstali i "sto lat, sto lat", "Jeszcze jeden i jeszcze raz", "A kto nie wypije" hehe. Reszta gości z zaciekawieniem patrzyła na ten polski "zwyczaj" ;) Potem przyszła kolej na tort, który wjechał na parkiet. Zwyczajem Joseph dostał szable, którą zrobił pierwsze cięcie. Na sygnał wystrzeliły zimne ognie i pojawiło się milion kelnerów z mini - torcikami, które wylądowały na naszych stołach. 



Dobra, pojedli, popili, zrobiło się już po 23. Pora na tańce! Oczywiście najpierw pierwszy taniec nowożeńców, który był mixem polskiej i libańskiej muzyki.




No i w końcu wszyscy ruszyli w tany. Następne 2h były wypełnione totalnym szaleństwem na parkiecie. Lokalna muzyka, czasami polskie disco polo, muzyka współczesna - wszyscy szaleli jak jeden. Ekipa fotografująca była wszędzie, nad nami latała kamera na długim żurawiu, w pewnym momencie od góry zaczął nas filmować...dron!! Tańczyli i młodzi i starzy. Mimo, że byliśmy pod gołym niebem, po chwili byłem zupełnie mokry. Ale banan nie schodził z ust. Ok północy nastąpiły oczepiny. Najpierw pofrunęła mucha Josepha. Potem Pan Młody musiał ściągnąć podwiązkę Elenie. Nie używając rąk. Panowie pospieszyli z pomocą i za chwilę podwiązka poleciała w powietrze. Obie rzeczy wpadły w ręce siostry Josepha i jej narzeczonego. Tak chyba miało być :)


No to hop! Nurkujemy

Przed 1 poprosiłem DJ-a, który zapodał przygotowane przeze mnie polskie hity. Poleciał najpierw Perfect, a na koniec dobiliśmy się szalejąc do Brathanków i Kayah z Bregoviciem. Godzina 1 na polskim weselu to dopiero środek imprezy. W Libanie to normalna pora zakończenia. DJ zgasił sprzęt, zapalono duże światła, obsługa zaczęła zwijać stoły. Wesele dobiegło końca. Posiedzieliśmy jeszcze chwilę i polską ekipą udaliśmy się kontynuować imprezę do naszego hotelu, ale to już może w innym wpisie ;)

Jakie jest libańskie wesele? Fantastyczne, na bogato, pełne kwiatów, pięknych kobiet, eleganckich mężczyzn, pokazowych jak i wzruszających momentów. Ciśnie się chęć porównania z polskim weselem, ale uważam, że nie ma to żadnego sensu. Każda kultura ma swoje tradycje, zwyczaje, które czynią wesele unikalnym. Istota każdego wesela jest niezmienna pod każdą szerokością geograficzną - wspólna radość z nowożeńcami z ich szczęścia :) 

I jeszcze taka dobra rada: jak dostaniecie kiedyś zaproszenie na wesele z zupełnie innej kultury to jedźcie bez względu na koszty i okoliczności. Druga taka okazja może już się w życiu nie powtórzyć!

PS. Hereby I would like to use this opportunity to express my deep "THANK YOU" to Elena & Joseph and their families for giving me the chance to experience such a wonderfull time in Lebanon. Your hospitality, kindness and smiles will stay in my memory forever! Thank you once again :)

I jeszcze kilka fotek:






Dumni ojcowie






Dumne mamy