20.04.2013

Ten drugi Cypr

"Jest rok 2013 po narodzeniu Chrystusa. Cała wyspa Cypr jest dumnym członkiem Unii Europejskiej. Cała ?? Niee. Jego północna część wciąż odmawia podporządkowania się prawu wspólnotowemu i międzynarodowemu, a greccy sąsiedzi z południa i światowi politycy nie mają z nią lekkiego życia... ."
Tą parafrazą wstępu do serii mojego ulubionego komiksu zapraszam Was drodzy Czytelnicy na podróż do Tureckiej Republiki Cypru Północnego.

W 2009 roku nadarzyła się okazja, aby w kwietniu wybrać się na konferencję studencką na Cypr. Byłem już na finiszu moich studiów, więc była to ostatnia szansa, żeby jeszcze powalczyć o jakieś dofinansowanie z uczelni, więc długo się nie zastanawiałem. Lubię zawsze poczytać o historii miejsca, w które się udaję, a że Polska szkoła nie uczy o historii Cypru, więc czym prędzej się w nią zagłębiłem. Jakże wielkie było moje zdziwienie, że konferencja odbędzie się na terenie państwa, które oficjalnie na arenie międzynarodowej... nie istnieje. Kluczowy był tu rok 1974, kiedy tureckie wojska dokonały desantu na wyspę. Nie ma się co zagłębiać w szczegóły, ale końcowy efekt był taki, że wyspa została podzielona linią demarkacyjną na dwie części - grecką Republikę Cypryjską uznawaną przez świat i turecki Cypr Północny uznawany tylko przez Turcję. I właśnie tam miałem pojechać. Od razu zabukowałem sobie 4 dni więcej po konferencji, żeby pozwiedzać lepiej to miejsce. Nie ukrywam, że byłem nieźle podjarany tym wyjazdem :)

Do Larnaki doleciałem z Warszawy przez Pragę liniami Czech Airlines. Towarzyszką mojej podróży była Siostra N. Po wyjściu z samolotu lubiane przeze mnie odbicie się od ściany gorącego powietrza - witajcie 27 stopnie! Musieliśmy dostać się do stolicy Nikozji, gdzie mieliśmy przekroczyć granicę (otwartą na przepływ osób dopiero w 2003 roku!). Kierowca busa zapewniał, że dowiezie pod samą "bramę". No i dowiózł. Do bram miasta. Przystanek na kompletnym zadupiu. Udało nam się kogoś uprosić, żeby zadzwonił po taxi. Kierowca oczywiście rajdowiec pełną gębą. Wysadził nas w jakiejś ciasnej uliczce i powiedział, że granica za rogiem. Całe przejście graniczne okazało się dwoma kontenerami i plastikowy stolikiem przy wejściu w uliczkę po drugiej stronie. Musiałem pokazać paszport i wypełnić specjalny formularz, który był moją "wizą" pobytową na 30 dni - moim "być, albo nie być". Ostrzeżono mnie, że jak go zgubie to mogę zapomnieć o powrocie i nawet ambasada mi nie pomoże, bo nie ma tu jurysdykcji. Aha. Dałem jeszcze papiery do sprawdzenia gościowi w klapkach siedzącemu przy stoliku, minąłem żołnierzy i znalazłem się na terytorium Tureckiej Republiki Cypru Północnego.  

Szybkie przywitanie z Cyprem w cieniu meczetu za moimi plecami.

Pierwsze 4 dni to udział w konferencji, który absorbował większość czasu. Mieszkaliśmy na potężnym campusie Near East University w nowych akademikach. Były tak nowe, że nie było w nich jeszcze...żadnych mebli. Spaliśmy na karimatach :) Tuż obok za płotem był teren wojskowy, którego przekroczenie równało się, według wielkich znaków, z zarobieniem kulki od snajpera. Na terenie kampusu mieściły się również szkoły dla dzieci. Z samej konferencji mam mnóstwo super wspomnień, ale te już bardziej nadają się do prywatnych rozmów przy piwie :) Jednego tylko popołudnia udało nam się wyrwać w kilka osób na pozwiedzanie tureckiej części Nikozji. Tak, tureckiej, bo będąc na Cyprze Północnym ma się wrażenie, że jest się w Turcji. Obowiązuje język turecki, płacimy Turkish lira, wszędzie tureckie flagi. Akurat jak byliśmy odbywały się wybory do parlamentu republiki, które, jak się później dowiedziałem, wygrała przytłaczająco partia pro turecka. Co od razu rzuca się w oczy po wjeździe do kraju to monumentalna flaga na zboczu góry. Jest ona widoczna z wielu miejsc, szczególnie w nocy, kiedy w całości jest podświetlona! W ogóle nie czułem, że byłem na Cyprze. Nie zmienia to faktu, że uliczki Nikozji są bardzo urokliwe. Szczególnie wrażenie robi była chrześcijańska katedra przerobiona na meczet. Dobra, konferencja skończona. Teraz pora na 100% - owe poświęcenie się zwiedzaniu i poznawaniu kraju. Zapakowaliśmy się ekipą w busa i ruszyliśmy do nadmorskiej Famagusty, gdzie mieliśmy mieć bazę. 

"Jadę ci nazwiedzać!" (Uniwersyteckie Muzeum Starych Samochodów)

W Famaguście w końcu poczułem, że jestem na śródziemnomorskiej wyspie. Wszędzie palmy, zapach morza, 30 stopni (kwiecień!), odgłosy mew. Spanko znowu na campusie kolejnego uniwerku. Ruszyliśmy niezwłocznie zwiedzać. Stary fort, kolejna chrześcijańska katedra przerobiona na meczet, urokliwe uliczki z kawiarenkami, popijanie herbaty/kawki wśród miejscowych (tego dnia padła mi bateria i nie mam zdjęć ze zwiedzania :/ ). Wieczorem impreza w klubie nad brzegiem morza w turystycznej Kyreni. Pierwszy dzień jak najbardziej udany. Następnego dnia w busa, bo już czekały na nas ruiny starożytnej Salaminy. Generalnie uwielbiam zwiedzać ruiny starożytnych miast. Staję zawsze wśród nich, zamykam oczy i próbuje sobie wyobrazić jak tysiące lat temu wyglądało miejsce, w którym stoję. Tym razem nie było inaczej. Majestatyczny amfiteatr, posągi bogów, osamotnione dziś kolumny, który kiedyś podtrzymywały wielkość antycznej cywilizacji, a nawet ówczesne sanitariaty. Minusem zwiedzania był okropny upał, dlatego zaraz po postanowiłem niezwłocznie udać się nad morze w celach kąpielowych. Specjalna plaża, do której chciałem dotrzeć znajdowała się kilka km od ruin Salaminy,  dlatego z koleżanką postanowiłem złapać stopa. Od razu zatrzymał się busik, który chciał kasy, ale kierowca w końcu machnął ręką i wziął nas za darmo. W Famaguście wydzielona jest jedna mała plaża. Cudowna krystalicznie czysta woda, mięciutki piasek, mało ludzi. Co w niej niezwykłego? Na niej właśnie można poczuć okrucieństwo następstw wojny z 1974 roku i podziału wyspy. Prowadzi do niej jedna droga, która ciągnie się obok strefy okupowanej przez tureckie wojsko. A samo wejście na plaże znajduję się obok...

Droga do wejścia na plażę.

... zbombardowanego greckiego hotelu. Od niego zaczyna się strefa widmo opuszczonych greckich hoteli. Przed wojną był to turystyczny raj na ziemi. Teraz niszczeją tam setki niegdyś luksusowych hoteli, których "pilnuje" armia turecka. I tak w cieniu pozostałości wojny władzę wydzieliły cudowną, może z 200 metrów długą, plażę dla turystów. Po chwili zadumy dałem niezwłocznie nura do wody. I właśnie wtedy, o ironio, dopadł mnie tak lubiany przeze mnie, podróżniczy błogostan. Niech jego istotę odda poniższe zdjęcie :)


Nadszedł urokliwy wieczór i czas było zbierać się z powrotem. Ostatnie dwa dni minęły na dalszym plażowaniu, nicnierobieniu i zwiedzaniu. Odwiedziłem m.in. "nieczynny" klasztor w Rizokarpaso, potężną Żółwią Plażę, gdzie przy odrobinie szczęścia można rano natknąć się na żółwia wracającego do morza po złożeniu jaj, ale przede wszystkim korzystałem z uroków klimatu śródziemnomorskiego w kwietniu, a wieczorami bratałem się z miejscowymi. Wszystko co dobre szybko się kończy i czas było zawijać się do Larnaki na samolot. Tym razem już sam, ponieważ na Siostrę N. podziałał urok wyspy miłości, czego rezultatem będzie piękna uroczystość w sierpniu, i została kilka dni dłużej :) Jechałem taxi i granicę przekraczaliśmy już "w terenie" w strefie wojskowej. Takich instalacji wojskowych jak tam to w życiu nie widziałem, z chyba największym radarem na świecie włącznie. Wystarczy rzut oka na to wszystko, żeby zrozumieć, że zjednoczenie wyspy to mrzonka i nie ważne co mówią o tym politycy... .


I tak moja podróż do Tureckiej Republiki Cypru Północnego dobiegła końca. Pierwszy raz w życiu odwiedziłem miejsce, które zaistniało na mapie dzięki działaniom wojennym, których rezultaty były dalej widoczne mimo 35 lat od konfliktu, i które dalej istnieje de facto dzięki obecności wojska. Zrobiło to na mnie duże wrażenie, a widok hoteli widmo mam wciąż przed oczami. Ale też z drugiej strony były to naprawdę fajne mini - wakacje, ponieważ miejsce to oferuje również wszystkie walory, które może oferować klimat śródziemnomorski. Wróciłem bogaty o nowe doświadczenia, niezapomniane wspomnienia i wspaniałą opaleniznę :)

8.04.2013

1 z 10

"Jeden z dziesięciu" to już chyba ostatni teleturniej w polskiej telewizji, w którym do udziału i wygrania liczy się tylko wiedza w czystej postaci. Będąc uczestnikiem nie musisz robić z siebie błazna na scenie, zbierać głosów sms, czy wyciskać udawane łzy z Pani Foremniak. Dlatego zawsze, jeżeli nadarzyła się okazja, lubiłem go oglądać i, o dziwo, znałem odpowiedzi na większą część pytań. Od jakiegoś czasu dręczyła mnie myśl "A może się zgłosić?", ale jakoś nie mogłem przejść do czynów. Aż pewnego dnia siedziałem w pracy z szefową na kantynie i oglądaliśmy "1 z 10". Wywiązała się krótka rozmowa:
- Maciek, znasz tyle odpowiedzi. Co się nie zgłosisz?
- A dasz mi wolne jak się dostanę?
- Dam.
- No to się zgłoszę.
No i się zgłosiłem. Zapraszam Was Drodzy Czytelnicy tym razem w trochę inną podróż. Podróż za kulisy programu "Jeden z dziesięciu" :)

Zgłoszenie drogą elektroniczną wysłałem jakoś na początku 2012 roku. W kwietniu otrzymałem listownie zaproszenie do Warszawy na eliminacje na maj. Oprócz miejsca, daty, prośby o zabranie zdjęcia, i że nie zwracają za bilety, nie było żadnych innych informacji. Zaklepałem sobie wolny weekend (eliminacje w sobotę) i odliczałem dni. Nie przygotowywałem się w ogóle w myśl zasady "będzie, co ma być". Czas szybko zleciał i w Wawie stawiłem się już w piątek, aby odwiedzić starego kumpla Mr. Kiwi i odstresować się wieczorem w "Cudzie nad Wisłą". Mimo, że w liście miałem godzinę eliminacji 13.oo postanowiłem udać się tam next day trochę wcześniej. Wysiadam z busa mpk, a tam chodnikiem idzie sobie jakby nigdy nic...mój kumpel ze studiów z Zielonej Góry.
- "oo siema! Co tu robisz?" pytam,
- "możesz nie uwierzyć, ale idę na eliminację 1 z 10"
Hahaha cóż za zbieg okoliczności, ale przynajmniej będzie z kim pogadać. Dochodzimy na miejsce ok godziny 12.oo. Zwykła szkoła jakich tysiące w kraju. Na miejscu od razu okazało się, że mamy do czynienia z polską organizacją, czyli...brakiem jakiejkolwiek organizacji. Żadnych informacji, organizatorów, wywieszek, nic. Tylko jedna dłuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuga kolejka ludzi. No nic, trzeba było stanąć. Godzina na zaproszeniu była tylko pustą cyferką bez pokrycia. Nikt też nie sprawdzał niczego. Można było wejść prosto z ulicy stanąć w kolejce i wziąć udział w eliminacjach bez żadnego wysyłania zgłoszenia. Stałem 3h. W kolejce cały przekrój społeczny - młodzi, staruszkowie, biznesmeni, kloszardzi, eleganckie paniusie, mądrale i studenci w flanelach i z dziewiczym wąsem. Co godzinę pod ścianą stała puszka po piwie - ktoś najwidoczniej walczył ze stresem. Dobra moja kolej. Wchodzę. Miła pani daję mi kartkę, abym wypełnił dane osobowe (hmm, czyż nie podawałem w ich w zgłoszeniu?). Odwraca potem kartkę, a tam 20 pytań jak w teleturnieju. Pytanie - odpowiedź. Trzeba było odpowiedzieć dobrze na 15 z nich, żeby dostać się do nagrania. Pach, pach, pach jedno za drugim:
- Gdzie mieści się siedziba Scotland Yardu?
- Kto nakręcił "Gangi Nowego Jorku"?
- Czy gawron to samiec wrony?
18 dobrze!! "Gratuluję, dostał się Pan do programu. Nagranie odbędzie się w przeciągu roku, o czym poinformujemy listownie". Że co? Roku? lool. Zdążę zapomnieć, że wygrałem już jakieś eliminację. No i niestety trochę się naczekałem, bo list przyszedł w lutym 2013 zapraszając na nagranie w marcu do...Lublina. Musiałem im odesłać potwierdzenie udziału poleconym. Potem żadnego info, czy dostali, żadnych danych kontaktowych, nic. Tylko, że miałem się stawić o 12.oo na dworcu PKP przy kasie nr 1.... Na szczęście już tym razem TVP zwracało koszty podróży. 8 marca zapakowałem się w pociąg i po 8h byłem w Lublinie. Pogaduchy z dawno nie widzianymi znajomymi, u których nocowałem i spać.

Zdjęcie z Tadeuszem - ja czwarty od lewej.

Przed 12 stawiłem się na dworcu. Po chwili przyszedł ziomek z TV - uff jestem na liście. Zapakowaliśmy się do busa i pojechaliśmy do siedziby TVP. Tam kazano nam czekać, bo trwało jeszcze nagranie innego odcinka. W tym samym czasie zorientowałem się, że mój bilet, na podstawie którego miałem mieć zwrócone siano...został u znajomych na mieszkaniu. Na szczęście nieoceniona G. przywiozła najszybciej jak się dało, za co jeszcze raz WIELKIE DZIĘKI. Po 40 minutach wyczytano "moją" 10 i zaproszono już na zaplecze studia. Na początku każdy musiał podpisać z TVP... jednodniową umowę zlecenie. Na jej podstawie wypłacono nam kasę za podróż jako delegację pracownika. Sprytnie. Potem losowanie stanowisk - mi przypadło nr 10. Następnie z monitora Tadeo Sznuk przekazał kilka instrukcji np. nie można wyznaczać per "Poproszę Pana Mietka", tylko "Pan nr 1" żeby kamera szybko złapała wyznaczonego delikwenta. Gdy wszelkich formalności stało się zadość w obroty wzięły nas charakteryzatorki. Puder, podkład, lakier - co by swym blaskiem z twarzy nie oślepić widzów przed ekranem. Miałem taką tapetę, że jak wróciłem potem do znajomych to koleżanka od razu: "Maciek, ty masz makijaż!".

Gdy się wchodzi pierwszy raz w życiu do studia tv to robi ono wrażenie, mimo że samo w sobie nie było duże. Przywitała nas miła pani i przystąpiliśmy do kręcenia najdłuższej i najtrudniejszej części, czyli tzw. wizytówek - przedstawiania siebie na początku programu. Może chyba tylko 3 osoby nagrano bez powtórek, tak to reżyserka zawsze miała jakieś uwagi. A to za długi monolog, a to za mało o sobie, a to facet powiedział, że interesują go...kury (sic!) i nie wiedzieli jak to ogarnąć. Mnie nagrali za drugim razem. Potem przyszedł prowadzący Tadeusz Sznuk, przywitał każdego, pstryknęliśmy fotkę powyżej i do roboty. Przed programem najbardziej nie chciałem odpaść w pierwszej rundzie. Zgadnijcie jak mi poszło :P
- "Sport panie Macieju. Jakie dwa style wyróżniamy w zapasach?"
- "Styl wolny i..."  czarna dziura w głowie ....3...2...1... yyyyyyy
- "Panie Macieju, w którą swoją stronę patrzy orzeł na godle?"
- ...   3...2...1... "W lewo" yyyyyyyyyyy  
I tak zakończyłem udział w teleturnieju :) Zabrakło mi po prostu teleturniejowego łutu szczęścia, bo na pozostałe pytania pierwszej rundy znałem odpowiedź... . No cóż potem pozostało mi tylko siedzieć zaciemniony i obserwować drugą rundę. Co ciekawe często trzeba było powtarzać drugi raz odpowiedzi, nawet te błędne! Koleś znał już odpowiedź od Tadeo, ale musiał drugi raz odpowiedzieć specjalnie źle, bo za pierwszym razem coś nie tak było z dźwiękiem. Albo babka wyznaczała ze dwa razy pod rząd, aż facet odgadł, a babka dalej wyznacza, a Sznuk nawet zaczął czytać pytanie zanim się skapnęli. Ziomek na stanowisku 6 miał zakaz poruszania się, bo zasłaniał dziurę z kamerą za swoimi plecami, która nagrywa prowadzącego od przodu. Było wiele takich smaczków, których nie widać oglądając program w TV.

Podsumowując, trochę czuję niedosyt jeżeli chodzi o wynik, ale sam udział w programie to ŚWIETNA przygoda. W ogóle nie żałuję, że się zgłosiłem. Po raz pierwszy w życiu mogłem zobaczyć jak to wszystko wygląda z drugiej strony ekranu. Polecam każdemu wysłać zgłoszenie - nic to nie kosztuje, a zabawa przednia. Szkoda tylko, że od momentu zgłoszenia do nagrania programu mija prawie 1,5 roku... . Nic to, ja tam na pewno jeszcze kiedyś się zgłoszę. Mam nadzieję, że "1 z 10", ostatnia ostoja rozrywki opartej na wiedzy w TVP, nie zniknie ze szklanego ekranu.

A wszystkich chętnych chcących zobaczyć odcinek z moim udziałem zapraszam przed telewizory w czwartek 11 kwietnia o 18.50 TVP2 :)