29.03.2020

Viva Las Vegas! A może jednak nie?

"Kiedy je zobaczysz, to nigdy nie będziesz już taki sam" śpiewał legendarny Król w znanej wszystkim piosence "Viva Las Vegas". Światowa stolica hazardu. Miasto, które nigdy nie śpi. Stolica grzechu i rozrywki, do której rozwoju przyczynili się m.in. słynni gangsterzy. Oczywiście nie mogło zabraknąć tego miasta na mojej trasie przez Stany. Plany miałem wielkie, ale proste - poszaleć na całego, jak na Las Vegas przystało. Zanim ruszyłem tyłek z Polski, to już w głowie liczyłem ile $$ odłożyć na przehulanie w kasynie, a ile na...inne rzeczy :) Ale jak to w przysłowiu "Chcesz rozśmieszyć Boga? Opowiedz mu o swoich planach", nic nie poszło tak jak to sobie pomyślałem. Zapraszam na spojrzenie na Las Vegas z mojej perspektywy.


Do Las Vegas udaliśmy się prosto po zwiedzaniu kilku cudów natury oraz przejechaniu najlepiej zachowanego odcinka legendarnej Route 66. Mogliście poczytać o tym:
--> TU (Monument Valley)
--> TU (Antelope Canyon, Horseshoebend, Grand Canyon)
--> TU (Route 66)
Wjeżdżając do miasta ja siedziałem za kółkiem i był to odcinek, gdzie jechałem nieźle obsrany. Sześć pasów w jedną stronę, każdy pełen zasuwających pojazdów mających ograniczenie prędkości w głębokim poważaniu. Nigdy wcześniej nie jechałem takową autostradą (miałem niezłe przetarcie przed Los Angeles). Nie pomagało również, kiedy zza horyzontu zaczęły wyłaniać się potężne hotele i kasyna, które skutecznie rozpraszały. Na szczęście już wtedy zjechaliśmy na "węższą" autostradę.


Słońce już dawno zaszło, ale oto i jesteśmy w Las Vegas! Gdzie się zatrzymaliśmy? Od początku chcieliśmy znaleźć nocleg w jednym z charakterystycznych kasyno - hoteli "z pierwszych stron gazet", ale nie wiedzieliśmy, czy nas będzie stać. Co nas mile zaskoczyło - w tygodniu z cenami nie jest aż tak źle. Rzut oka na booking.com i padło na Luxor Resort & Casino, obiekt stylizowany na starożytny Egipt z wielką czarną piramidą jako głównym budynkiem. Za dwie noce (środa - piątek)  w pokoju o dwukrotnie podwyższonym standardzie zapłaciliśmy z parkingiem 96$ za głowę. 

Dobra, jak się podjeżdża pod takiego wielkoluda? Przed głównym wejściem stoi armia ziomków od tzw. valet parking, gotowa za 35$ ekstra zaparkować twoje auto. Jak ktoś nie chce to omija i jedzie na "self parking" za 10$. Oczywiście zgubiłem się i wjechałem na parking sąsiedniego Mandalay Bay, gdzie trochę pokluczyłem zanim udało się wyjechać. Ok, zaparkowali. Przez całą podróż po dojechaniu do jakiegoś motelu miałem zwyczaj wyciągać paszport z dedykowanej przegródki w plecaku, aby mieć go przy tyłku do zameldowania. No i sięgam po plecak, patrzę w przegródkę, a tam...NIE MA PASZPORTU!!!!!! Spokojnie Maciej, pewnie gdzieś indziej go dałeś. Zameldujmy się dowodem i na spokojnie się poszuka. Ruszyliśmy z parkingu w stronę recepcji. Dojście zajęło nam 20 minut. Oczywiście hotel zbudowany jest tak, ze zanim dojdziesz do recepcji z parkingu musisz przejść przez całe kasyno, co byś już się podjarał tymi wszystkimi wygranymi, które na pewno na ciebie czekają. Drzwi się otworzyły i od razu dostałem po twarzy gamą charakterystycznych dźwięków i świateł od setek maszyn i stołów do gier. Witamy w Vegas! Doszliśmy do recepcji, a tu zonk:


Staliśmy w kolejce ok 40 minut, mimo że czynnych było 9 stanowisk. Mimo, że zapłaciliśmy od razu, to obowiązkowo hotel blokuje 100$ na karcie kredytowej "na ewentualne extrasy". Generalnie od wyjścia z samochodu do wejścia do pokoju minęło ok 1,5h... .Sam pokój naprawdę lux z wielką łazienką i mega wygodnymi łóżkami. Dobra poszukajmy tego paszportu. W bagażach nie ma... .Wróciłem przeszukać samochód. Nie ma....Zadzwoniłem do motelu w Williams, gdzie spaliśmy ostatnio. Nie ma... . Czyli oficjalnie - ZGUBIŁEM PASZPORT!!! Brawo ja :/ Nagle poziom ekscytacji zmalał o połowę. Co dalej?? Dochodziła 21, tego dnia i tak już nic nie załatwię, więc nie ma co czekać. Idziem w miasto!!!! Oczywiście musieliśmy przejść przez kasyno, więc pora była zagrać na jednorękim i wygrać miliony! Nie mam pojęcia, jak te urządzenia działają, więc usiadłem do pierwszego lepszego, wrzuciłem 1$ i maszyna zaczęła szaleć:


O matko! Ile wygrałem???


Luxor znajduje się na samym początku legendarnego The Strip, mierzącego 6,8 km odcinka Las Vegas Boulevard, gdzie skupia się "cała ta impreza". Co ciekawe, tylko mała jego część leży oficjalnie w Las Vegas. Większość to już inne jednostki terytorialne w ramach hrabstwa Clark. Zaraz obok Luxoru znajduje się megakompleks Camelot, stylizowany na legendy arturiańskie. Oba kompleksy połączone są korytarzami i kolejką naziemną. Sąsiadami są również legendarny MGM Grand oraz New York - New York, sprzed którego pozdrawia nas Statua Wolności. Cały "New York" opleciony jest wielkim roller coasterem. 




Co nas uderza od razu na ulicy to...zapach marihuany. Towarzyszy nam prawie przez cały czas. No i dzikie tłumy. Co chwilę ktoś na ciebie wpada, lub trąca łokciem. Prawie od razu dostajemy propozycję darmowej limuzyny do "najlepszego strip clubu w mieście z 200 panienkami". Potem od tego typu naganiaczy nie idzie się opędzić. Wielkie bilboardy kuszą: "Dziewczyna do twojego pokoju. Tylko $$$". Pierwsze małe rozczarowanie. W mojej głowie ukształtował się obraz Stripu, jako niezbyt szerokiej ulicy, zaryzykowałbym nawet stwierdzenie "przytulnej" na swój sposób. A tu mamy po 6 pasów w jedną stronę, aby przejść przecinające ulicę trzeba się wspinać na specjalne kładki. Czy wspominałem o morzu ludzi? Połowa z nich pijana lub naćpana. Mrowie naganiaczy. Kolejne kasyna otwarte na oścież, kuszące abyś prosto z chodnika usiadł przy jednorękim bandycie i przegrał trochę kasy. Hałas, oślepiające światła z setek neonów. Mijaliśmy kolejne charakterystyczne wielkie kasyno - hotele: Parisian, Planet Hollywood, Caesars Palace, Harrah`s, Flamingo, The Venetian. Przy Bellagio tylko z daleka widzieliśmy końcówkę pokazu słynnych fontann. Zanim udało nam się przejść po skosie przed wielkie skrzyżowanie było już po ptakach. No i wielki The Mirage, od budowy którego w 1989 roku zaczęła się w Vegas era megakompleksów. 

Bellagio

The Venetian






Fontanna di Trevi bez tłumów jak w Rzymie


Po prawie 2h łażenia byłem oszołomiony i zmęczony psychicznie. Jadąc do Vegas nastawiony byłem na grube imprezowanie, ale po spędzeniu 2h w jego sercu jedyne na co miałem ochotę, to wyrwać się z tego kotła i iść spać. Następnego dnia w planie był Red Rock Canyon i Tama Hoovera, ale postanowiłem sobie odpuścić i zrobić dzień wolny od codziennego pędu. Po 1 w nocy padłem skonany na wyro. 

Rano Marcin zawinął się do kanionu i na tamę, a ja za telefon i do konsulatu RP w Los Angeles. Umówiłem się na wizytę na za 5 dni, kiedy miałem być w LA. Wydają dokument zastępczy, ale trzeba przyjść ze zdjęciem i koszt 60$... .To załatwione. Poszukałem też opcji na wieczór i udało mi się znaleźć darmowe wejście na imprezę z...DJ Tiesto w MGM Grand! Polecam te stronkę. Postanowiłem też udać się do barbera, bo kudły już urosły dość długie. Wygooglowałem, zadzwoniłem, zapraszają. Mapa pokazała, że to 1,5h z buta przez Strip, więc postanowiłem się przejść i zobaczyć jak to wszystko wygląda za dnia. A wygląda tak:











Tandeta, tandeta i jeszcze raz tandeta. Zupełnie inny świat bez nocnego blichtru. Obraz kiczu i bezguścia odpychających molochów. Ale nikomu to nie przeszkadza, bo za dnia się odsypia, albo jeździ na wycieczki poza miasto. Przypominam, że Las Vegas leży na środku pustyni. Temperatura szybko skoczyła do ok 35 stopni, a ja se śmigam w japonkach i małą buteleczką wody. Zanim doszedłem na miejsce to prawie się roztopiłem. Ale było warto. Chops Barbershop and Shave Parlor - tak się nazywała miejscówka do której trafiłem. Mega klimatyczne miejsce. Męski barber z krwi i kości. Wpisałem się kredą na tablice i po 20 min zaprosił mnie na fotel wielki, wytatuowany gdzie się da, niedźwiedź - Rob Scumbag. Kolejne 1,5h to najlepszy moment z całej wizyty w Las Vegas. Na początku zostałem wyśmiany, że przyszedłem z Luxoru pieszo w japonkach. Nie mieściło im się to w głowie. Potem gadaliśmy, używając mojego ulubionego potocznego amerykańskiego, często slangowego, o laskach, imprezach, życiu w Polsce, w Vegas itp. Dowiedziałem się skąd ten wszędobylski zapach marihuany. Pod Vegas są wielkie hale produkcyjne marychy - jak wiatr zawieje w stronę miasta... .Dałem 40$, ale pogadanie sobie o życiu z lokalsami bezcenne. Zwłaszcza jak rozkładają fotel do golenia, a ty leżąc możesz oglądać zdjęcia gołych lasek na suficie :) No i Rob naprawdę zna się na swojej robocie. Po powrocie do Polski opowiedziałem o wizycie mojej barberce. Napisała do Roba i mają kontakt do dziś. 


Do "centrum" Stripa wróciłem już autobusem. Polecam od razu kupić bilet dzienny (8$), bo ciągłe łażenie po Stripie jest złudne. Wydaje się wszędzie blisko, ale nogi szybko Wam wysiądą. Wtedy warto podskoczyć kilka przystanków busem. Wróciłem do hotelu wziąć prysznic, poszedłem sobie do kasyna w Camelot, które jest większe niż w Luxor. Przegrałem jakieś 10$ na jednorękich. Siadać do stolików jakoś nie miałem ochoty. Kusił mnie zewnętrzny basen w Luxor, ale postanowiłem odwiedzić inne miejsce, których pełno w Vegas.


W Nevadzie marihuana jest całkowicie legalna. Dlatego powstało dużo miejsc, gdzie można ją kupić. Ale nie liczcie na wielkie znaki "Tu kupisz najlepszą gandzie", czy krzykliwe sklepy z zielskiem na wystawie za szybą. Wszystko zostało nazwane w ładny i cywilizowany sposób. Przychodnia premium (premium dyspensiaries), czy centrum pomocy (relief center). Jakbyś szedł do lekarza. Postanowiłem udać się i ja po lekarstwo na mą skołowaną duszę. Z zewnątrz budynek niczym się nie wyróżniał. Żadnych okien, czy krzykliwej reklamy. Wchodzi się prosto z ulicy do eleganckiego pomieszczenia z kanapami. Za okienkiem siedzi pani której daje się ID (dowód, paszport, prawko). Musisz mieć skończone 21 lat. Do ID przyczepia kartkę, wrzuca do pudełeczka, daje je gdzieś za drzwi i każę czekać. Po chwili wychodzi ziomek z pudełeczkiem i woła cię po imieniu do głównego sklepu. To twój osobisty doradca na czas wizyty. Zaczyna od wywiadu:
- Co pana interesuje? Spożycie? Hodowla?
- Czy palił Pan kiedyś? Jest pan doświadczony?
- Jaki efekt chce pan uzyskać? Zamulenie, relaks, czy pobudzenie?
- Gotowe do palenia, czy luźny susz?
Po czym na tablecie oferuje gamę kilkunastu odmian marihuany. Nazwy te kompletnie nic mi nie mówią, więc zdaje się na ziomka. Potem udaje się do kasy, gdzie płacę (17$ za blant) i dostaję zapachoszczelną torbę oraz z powrotem moje ID. Ani przez moment nie widziałem na oczy żadnego towaru. Wychodzi się osobnymi drzwiami wprost na dwór. Oczywiście do tego przybytku wybrałem się w celach czysto antropologiczno - poznawczych, aby pokazać ten kawałek kultury Wam droczy czytelnicy :)

Zdjęcie z partyzanta - jest zakaz


Wróciłem do Luxor, gdzie już z powrotem był Marcin. Zeszliśmy na dół do kasyna. Postanowiłem usiąść do stolika do blackjacka. Wtopiłem 20$ w 10 sekund. Nawet nie zdążyłem poprosić o kartę. Krupierka z twarzą pozbawioną emocji bez ogródek "ooo, sorry, no luck this time". Ku jej zdziwieniu podziękowałem za dalszą grę. Pamiętajcie - kasyno nigdy nie przegrywa. Szukałem stolika do pokera texas holden na małe stawki, ale nie znalazłem. Nie wiem czemu, ale trochę cykałem się robić zdjęcia stołów i grających ludzi, mimo że nie widziałem nigdzie zakazów. Zasiedliśmy więc do jednorękich. Przegrałem kilka jednodolarówek. Postanowiłem wrzucić 5$ i beng! Wygrałem 9$! Poszedłem wypłacić do maszyny i odbierałem te 9$ jako wielki zwycięzca. 



Zrobiła się późny wieczór, więc wróciłem do pokoju aby odpicować się na Tiesto. Wszedłem pod prysznic i wtedy właśnie dopadło mnie wielkie zmęczenie fizyczne i psychiczne po 3 tygodniach w trasie. Zdałem sobie sprawę, że cały dzień miotałem się bez sensu nie wiedząc co tak naprawdę mam ze sobą zrobić. Ten cały pęd przez Stany, czy to są naprawdę moje wymarzone wakacje? Czy przeżywam to wszystko tak jak chciałem, czy tylko odhaczam kolejne punkty? No i do tego zgubiony paszport. I to całe pieprzone Las Vegas. Smród, dziki tłum, kicz i tandeta, zamroczeni ludzie - zombie wpatrzeni w światła maszyn i przegrywający bezmyślnie fortuny. Wszystko to uderzyło mnie nagle właśnie jak stałem pod prysznicem. Po 40 min wyszedłem spod niego i poszedłem prosto spać o 10 wieczorem.


Marcin miał takie samo zdanie o tym mieście, więc wstaliśmy z samego rana, aby jak najwcześniej wyruszyć do Doliny Śmierci. Jako, że po drodze, to zajechaliśmy pod słynny witający znak. Była 9 rano, a już stała wielka kolejka, aby zrobić sobie pod tym znakiem zdjęcie... .


Jak widzicie plany dotyczące wizyty w Las Vegas były grube, a rzeczywistość okazała się całkiem inna. Mega rozczarowanie - tak bym to określił. Potem na spokojnie sobie analizowałem: czy może jestem za stary na takie coś? Czy może gdybym tam zajechał na samym początku wypoczęty i z rześką głową, a nie po 21 dniach w siodle, to bym inaczej odebrał te miasto? Bo jednak mimo tego wszystkiego ma ono w sobie to coś. Przez 24h non stop tysiące ludzi przepuszczają tysiące dolarów. Rzeka pieniędzy, która tu płynie każdego dnia musi być niewyobrażalna. Te wszystkie neony na swój sposób hipnotyzują. Nie wybrałem się na żadne show, ani do baru ze striptizem. A może właśnie to są niezbędne elementy składowe wizyty w Vegas, aby w pełni zrozumieć to miasto? No i jeszcze jedna rzecz. Kiedy wygrałem te 9$ to poczułem taką moc, jakbym mógł góry przenosić. Dziewięć pieprzonych dolarów. Jednocześnie ta moc krzyczała do mnie: "Graj dalej!". Nigdy wcześniej i nigdy potem nie miałem takiego uczucia. Czy właśnie to miał na myśli Elvis w swej piosence?


PS. Kiedy piszę te notkę na świecie szaleje koronawirus. Dotknął on także USA i samo Las Vegas. Zamknięto wszystkie kasyna i bary, co dla mnie jest niewyobrażalne w tym mieście. Widok pustego Stripu jest niesamowity. Jeszcze bardziej szokujący dla kogoś, kto tam był. Czy miasto to przetrwa i będę miał kiedyś okazję tam wrócić i przeżyć je na nowo?


21.03.2020

Grand Canyon, Antelope Canyon & Horseshoe Bend - amerykańskie cuda natury

Jedną z głównych rzeczy, którą Ameryka stoi, jak długa i szeroka, to niesamowite cuda przyrody i natury. Gdziekolwiek się nie ruszysz, to na pewno trafisz na rozdziawiający gębę kanion, pejzaż, wodospad, łuk skalny, lodowiec, skamieniały las, stary, ale wciąż żywy las itp. itd. A wszystko to w dziesiątkach parków narodowych i krajobrazowych rozsianych po całym kraju. Nie ma opcji żebyś jakiegoś nie "zahaczył" podróżując przez Stany. Nie inaczej było w moim przypadku. Najwięcej pereł znajduje się na zachodzie kontynentu, dlatego w tej części podróży mieliśmy zaplanowane kilka kluczowych punktów.  Jednym z nich była wizyta w Monument Valley, o której mogliście poczytać --->TU. Ale to dopiero była rozgrzewka, ponieważ przez następne dwa dni miały wjechać prawdziwe grubasy: Antelope Canyon, Horseshoe Bend i creme de la creme - słynny Grand Canyon. Zapraszam!



Antelope Canyon

Słynny kanion szczelinowy kształtowany przez miliony lat poprzez wymywanie piaskowca przez powodzie błyskawiczne. W necie znajdziecie w opór fotografii z tego miejsca z charakterystycznymi kolumnami światła wpadającymi do "falującego" kanionu. Nie powiem, też miałem chrapkę na tego typu zdjęcie :) Sam kanion znajduję się na terenie rezerwatu Indian Nawaho i również tu zarządzają oni całym interesem. I teraz kilka ważnych porad z mojej strony:

  • nie ma szans wejść do kanionu bez przewodnika, więc musicie skorzystać z jednej z agencji. Jest ich kilka. Odradzam brać te oferujące wejście do Upper Antelope Canyon. Jest on zadeptany przez turystów, ponieważ wybierają go agencje turystyczne przywożące tam grupy autokarami. W Upper jesteś poganiany przez przewodnika, nie ma szans za zdjęcie bez turysty w kadrze i nie dają ci darmowej wody (ważna sprawa, o tym później). Przyjemność z tego miejsca żadna.
  • polecam skorzystać z agencji Antelope Canyon X. Ten sam kanion, tylko w innym miejscu. Małe grupki do 12 os, maksymalnie dwie naraz i każda idzie w innym kierunku, bo w tym miejscu kanion ma dwa rozgałęzienia. 
  • ważna jest też pora zwiedzania. Obowiązkowo bierzcie godziny do południa. Słońce nie "tworzy" kolumn cały dzień. W kwietniu były to godziny 11 - 13. Oczywiście wtedy bilet jest droższy :) Daliśmy 60$/osoba. W pozostałem godziny 40$. Bilety kupujcie z wyprzedzeniem, bo prawie niemożliwym jest dostać je przy kasie na interesującą Was godzinę. 

Wstaliśmy rano pełni werwy, ale od razu plaskacz na twarz - niebo zasnute grubymi chmurami. Świetnie. Zapłaciliśmy 20$ więcej za wejście, kiedy jest najlepsze słońce... .Nic to, jedziem. Z Page do Kanionu X jedzie się max 15 min. Zostawia się samochód na parkingu i wsiada do busika, który zawozi w kilka minut do wejścia do kanionu. Wita nas wesoły Indianin Nawaho, który będzie naszym przewodnikiem. Słuchajcie się go, bo od jego wiedzy i przeszkolenia zależy Wasze życie w razie nagłej powodzi, która może nadejść niespodziewanie w ciągu kilku minut. Schodzimy na dół i dwie grupki rozdzielają się, gdyż mamy dwa wejścia do kanionu. Nie potrzebujecie specjalnych butów trekkingowych, gdyż cała ścieżka wysypana jest piachem. No i powiem Wam, że mimo zasnutego nieba, wchodzisz i od razu jedno wielkie WOWOWOWowwowowoOWOWOWwww!!!





Coś niesamowitego. Aż się w głowie nie mieści, że natura "gołymi rękami" mogła zrobić coś takiego. Miałem bardzo dużo momentów, gdzie byłem zupełnie sam i mogłem narobić pierdyliard zdjęć bez ludzi wchodzących w kadr. Nieocenioną pomocą wykazał się przewodnik, który posiadał kompletną wiedzę na temat wszystkich filtrów zdjęć w każdym modelu telefonu i idealnie doradzał co użyć w danym miejscu kanionu, aby mieć zdjęcie petarda. Nawet chmury się przerzedziły i zaczęły nieśmiało rzucać trochę promieni do środka. 


Nasz szefuncio


Od tej szczeliny wzięła się nazwa kanionu - X





Na ostatnim zdjęciu ciekawostka. Każda taka "linia" to ok tysiąc lat rzeźbienia skały przez wodę. Jak to możliwe, że nagle zmienia się kierunek? Nie szło by tam wcisnąć kartki papieru, więc zmiana klimatu musiała dokonać się w ciągu jednego sezonu. Natura jest niesamowita. Zwiedzanie samego kanionu trwa ok 1h. Na koniec przewodnik prosi o nieobowiązkowy, ale w pełni zasłużony napiwek "co łaska". Po małej wspinaczce z powrotem do busa dostajemy po wodzie, co jest zbawienne, bo będziecie nieźle wysuszeni. WOW! Mimo braku słynnych słonecznych "kolumn" zwiedzanie tego kanionu było niesamowitym przeżyciem!

Horseshoe Bend

Prosto z kanionu wróciliśmy do Page ponieważ chciałem odwiedzić strzelnice i se trochę poużywać. Ale jak zobaczyłem, że bazowy pakiet kilku strzałów z pistoletu to grubo ponad 100$ to odpuściłem. Potem trochę żałowałem, bo do końca wyprawy nie miałem już okazji, a było to na mojej liście "to do". Do kolejnego cacka natury z Page jest rzut beretem. Horseshoe Bend ("Podkowowy zakręt" ;) to zawijas na rzece Kolorado w Kanionie Glenn. Dojście tam nic nie kosztuje, ale obowiązkowy parking już tak - 10$. Czasami trzeba odstać długo w aucie do bramki - my staliśmy 20 min ok 13, ale potem było tylko gorzej. Po zostawieniu auta czeka nas 0,7 mili z buta, więc radzę mieć wodę, bo to jednak pustynia, a po drodze nie ma nawet ułamka cienia. Oczywiście zapomnijcie o pustce - szlak i punkt widokowy zawalony ludźmi. Ale jak już się dojdzie i stanie przy barierce...


WTF?? Nie byłem na początku w stanie ogarnąć tej skali. Widoczna skała ma 300 metrów wysokości. Patrzysz się w dół i wydaje ci się, że to jakiś strumyk, a nie potężna rzeka Kolorado. Mimo tłumów bez problemu idzie zrobić dobre foto. Kto dostrzeże na powyższym zdjęciu łódkę? 



Tego dnia w planie mieliśmy już tylko wskoczenie z powrotem na Route 66 we Flagstaff i nocleg w Williams, o czym napisałem już --> TU. Jadąc sobie przez Arizonę (piękne widoki!) zachciało mi się siku, więc zajechaliśmy przypadkowo do Cameron. I tak trafiłem do starego Traiding Post prowadzonego przez Nawaho. Obkupiłem się w pamiątki ręcznie robione przez Indian po dużo lepszych cenach niż w Page, czy Monument Valley (łapacze snów od 8$, magnesy od 4$, przepiękna biżuteria od 4$, kartki od 0,35$, na wszystkim napis "Made in America"). Nawet obok "odnalazł się" zabytkowy Most Tannera na rzece Małe Kolorado. Koniecznie odwiedźcie to miejsce. W Williams jeszcze przed snem poradziłem się w sprawie mojej przyszłości u samego Króla i spać, bo następnego dnia...





Grand Canyon!

W końcu! Dzień, w którym zobaczę ten cud natury! Oh, jakże zrypaliśmy go organizacyjnie po całości :) Z Williams jedzie się prościutką drogą ok godziny do Grand Canyon South Rim. Był kwiecień, czyli początek sezonu, godzina 9 rano, a już był kolejka na bramce. W pełni sezonu można zostawić auto w niedalekim Tusayan, tam kupić bilet i podjechać darmowym busem. Wjechanie autem 4-os to koszt 35$. Ale Amerykanie, mając tyle parków narodowych, wymyślili mega udogodnienie - karty America the Beautiful. Za 80$ nabywasz kartę i na nią możesz wbijać do wszystkich parków narodowych w USA przez...rok! Wystarczą 3 parki i już Wam się zwraca. My tak zrobiliśmy. I teraz tak. South Rim dzieli się na dwie części: wschodnią, którą możesz objechać swoim autem, i zachodnią, którą możesz zwiedzać tylko busami jeżdżącymi co ok 15 min (i która ma ponoć lepsze punkty widokowe). I tu popełniliśmy strategiczny błąd, bo wybraliśmy najpierw część wschodnią. A w perspektywie mieliśmy tylko pół dnia, bo druga połowa była zaklepana na odcinek Seligman - Kingman Route 66 i dojazd na nocleg do Las Vegas. I taki plan był kolejnym strategicznym błędem pod kątem zwiedzania Wielkiego Kanionu, o czym za chwilę.

Kupiliśmy kartę wstępu na bramce, otrzymaliśmy fajne broszury i jedziem. Ładny lasek, Marcin skręca w lewo, lasek się ucina i nagle, bez żadnego ostrzeżenia...


BUM! Jak to piszę, to mam gęsią skórkę. Serio. Nie jest się przygotowanym na ten widok. Monumentalny, zapierający dech w piersiach, zostający na zawsze w twej głowie widok. O samym kanionie nie będę pisał - znajdziecie "techniczne" info w necie. Przez ok kolejne 3h objechaliśmy 8 punktów do Desert View Watchtower i z powrotem do Village i Visitor Center. Na każdym punkcie zachwycał nas ogrom i majestat kanionu. Jedyne co nas nie zachwycało to dziki tłum w ostatnim punkcie... .








Zostawiliśmy auto na darmowym parkingu w Village i ruszyliśmy w stronę przystanku. I tu zonk. Monstrualna kolejka. Obliczyliśmy, że wsiądziemy za ok 1,5h stania, a dochodziła godz. 13. Z ciężkim sercem przyznaliśmy, że zjeb**** logistycznie. Z wielkim żalem i wkur*** zrezygnowaliśmy z zachodniej części. Poszwendaliśmy się trochę po wiosce. Obczailiśmy dworzec kolejowy, zabytkowe zabudowania, spotkaliśmy grupkę spacerujących sobie jakby nic...łosi. Jest też kilka fajnych punktów widokowych, ale dziki tłum nie pozwalał już nacieszyć się majestatem kanionu. Po godz. 14 wskoczyliśmy do auta, zjedliśmy obiad w Williams i wjechaliśmy z kanionowym niedosytem na Route 66...







I tak właśnie wyglądały nasze trzy dni z amerykańskimi cudami natury. Czytałem o nich, widziałem wcześniej foty, widziałem je w filmach. I już wtedy robiły wrażenie. Ale na żywo są jeszcze piękniejsze, bardziej monumentalne, bardziej niesamowite niż moja wyobraźnia potrafiła ogarnąć. Niestety zakończyłem te dni z dużym niedosytem i lekkim smutkiem, że nie udało mi się "poprzeżywać" Monument Valley i szczególnie Gran Canyon w pełni. Nie popełnijcie mojego błędu i na ten ostatni poświęćcie co najmniej 2 dni, aby na spokojnie nacieszyć się i chłonąć jego majestat. Tymczasem my, będąc w ciągłym pośpiechu trzeci tydzień w trasie, wieczorem zjechaliśmy do Las Vegas, aby pokosztować trochę życia. Taki był plan, ale 2 dni okazały się moimi najgorszymi na całej trasie. Ale o tym już w kolejnym wpisie :)  Dziękuję za przeczytanie :)