14.01.2014

La Tomatina - wielka bitwa pomidorów od kuchni

La Tomatina - wielka bitwa na pomidory, która co roku odbywa się zawsze w ostatnią środę sierpnia w małym hiszpańskim miasteczku Bunol niedaleko Valencii. Wziąć w niej udział to było moje małe marzenie od kiedy po raz pierwszy zobaczyłem z niej zajawkę w Teleexpresie. Od tego momentu minęło ponad 15 lat, ale w końcu udało mi się dopiąć swego i w sierpniu 2013 znalazłem się w samym środku pomidorowego pandemonium. 

Przed Tomatiną.

Było leniwe kwietniowe popołudnie. Leżałem z laptopem na brzuchu i oglądałem kolejne zdjęcie kota na kwejku. Wtedy usłyszałem charakterystyczny dżingiel powiadamiający mnie, że ktoś zagadał do mnie na Fejsie. Był to mój hiszpański kumpel Pau z Valencii, którego poznałem rok wcześniej podczas wakacji w Rumunii. Pytał, czy nie chce wziąć udziału w projekcie, który robią pod koniec sierpnia. Jednym z punktów miał być udział w La Tomatinie. I wtedy poczułem się jak Newton po oberwaniu jabłkiem. Olśniło mnie. Moje durne marzenie. "Teraz albo nigdy - nie ma co odwlekać, aż się zestarzeje" pomyślałem. Pod wieczór miałem już znalezione po taniości bilety Ryanaira i zaklepany urlop w pracy. Na sam projekt Pau się nie zdecydowałem, ale bilety kupiłem tak, aby tydzień pobyczyć się na hiszpańskim wybrzeżu. 
Inna sprawa to bilety na samą La Tomatinę. Po zabukowaniu biletów lotniczych dowiedziałem się od Pau, że po raz pierwszy organizatorzy chcą ograniczyć liczbę uczestników do 20 000 i wprowadzili bilety - zwykła wejściówka po 10€. Wchodzę na stronkę, a tam "Bilety wyprzedane - nowa porcja <niedługo>" aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa. Przez 2 noce nie mogłem zmrużyć oka. Klikałem "odśwież" co kilka sekund, aż w końcu guzik "kup bilet" zrobił się aktywny i chwilę potem byłem już posiadaczem wejścióweczki. Tym razem nie mogłem zasnąć z podjarania. Stało się!! Spełnię moje durne marzenie - jadę na bitwę pomidorów!!
Teraz wystarczyło tylko przeczekać te 4 miesiące. Po drodze dołączył do mej wyprawy kumpel Wojtas. Pewnego wieczoru zaczęliśmy się zastanawiać, czy nie dokupić do biletu na bitwę pakietu usług, aby nie stresować się już niczym na miejscu. Po namyślę zdecydowaliśmy się dopłacić 45€ za pakiet, który zawierał:
- bus Valencia - Bunol - Valencia,
- opiekę przewodnika przez cały czas,
- wejście do specjalnej strefy z jedzeniem, prysznicami i imprezą po bitwie,
- oficjalny T - shirt,
- wymiana w busie biletu na specjalną opaskę wstępu, co by nie stać z tym w długaśnej kolejce,
- i najważniejsze: możliwość zostawienia naszych walizek w busie (potwierdzone mejlowo przed firmę).
Ohhh nawet sobie nie wyobrażacie jakim błędem było kupienie tego pakietu, o czym za chwilę :) 
W końcu nastał sierpień, ostatnie zakupy (gogle!), pakowanko i pora ruszać do Hiszpanii!!

Zestaw na bitwę


Dzień bitwy!

I oto ten dzień nastał  - 28 sierpnia 2013. La Tomatina miała zacząć się o 11.00. Nasz specjalny autobus C7 miał odjechać spod dworca w Valencii o 7.45 i o 8.15 być na miejscu. Spolegliwie zajechaliśmy pod dworzec o 7.15, a tam ogromny i nie do opisania...chaos! Tysiące ludzi biegających dookoła szukających swojego busa, nie panujący na niczym organizatorzy, busy podjeżdżające jak chcą bez żadnej kontroli. Numery na busach od A1-32,B1-40 itp, a C7 ani widu, ani słychu. Każdy spytany organizator mówił co innego. W końcu udało nam się znaleźć fartem nasz bus o...8.30. Przewodnik już chciał odjeżdżać. W busie przebraliśmy się w stroje bitewne, dostaliśmy koszulki i opaski wejściowe na bitwę i do strefy dla "pakietowiczów". I wtedy przewodnik dowalił nam informacją, że nie możemy zostawić walizek w busie, bo "on nie ma pojęcia jakim będziemy wracać, ale na pewno nie tym samym". No zajebiście - po to głównie zdecydowaliśmy się na pakiet, żeby nie przejmować się walizkami... . Dojechaliśmy na miejsce i kazano nam wyjść na poboczu jakiegoś ronda. Przewodnik powiedział, że teraz rozda nam numerki do depozytu (jakby nie mógł zrobić tego w autobusie). I nagle zrobiła się godzina 9.30. Poszliśmy do "specjalnej" strefy, która okazała się jednym namiotem z DJ-em i 6(sic!) toi -toiami. Oczywiście nikt nam opasek nie sprawdzał - tysiące ludzi szwendało się bez celu. Część Angoli już spała nawalona na trawie. Co jednak rzuciło się w oko to ogromna, wręcz monstrualna kolejka do czegoś. Nasz przewodnik rzucił tekstem "Ok, czekajcie tu, ja idę rozglądnąć się co i jak, bo jestem tu pierwszy raz w życiu".I tyle go widzieliśmy. Sam poszedłem zobaczyć do czego ta kolejka i sprawdziły się moje najgorsze obawy - była to kolejka do depozytu, gdzie musieliśmy zostawić nasze walizki. Za depozyt robiła dziura w ścianie do jakiegoś magazynu, gdzie za "szafki" robiły kosze na warzywa z numerkami. Od razu wiedziałem, że stojąc grzecznie w kolejce nie ma szans na wyrobienie się przed 11. Nie było wyjścia, trzeba było się po chamsku wcisnąć na łokcie gdzieś w miarę na początku. Tak zrobiliśmy. Była 9.50, a kolejka przez 30 min nawet nie drgnęła. Za to drgnęło coś innego - niebo. W 10 minut zaszło chmurami, grzmotnęło i spadła na nas ściana deszczu. Tego było dla ludzi za wiele. Zaczęły się okrzyki, przepychanki, w powietrzu zamiast pomidorów zaczęły latać gęsto "fucki". Kolejka ruszyła i udało nam się zdać zakichane walizki o 10.45! Mokrutcy pędem ruszyliśmy w miasteczko ku zamkniętej ulicy, gdzie miała rozegrać się bitwa. Czy wspominałem, że jeszcze nic tego dnia nie jadłem, bo mieliśmy w planie zjeść coś sobie na spokojnie przed bitwą?

Bitwa!

Jeszcze tylko przejść kordon policjantów i o 10.55 byliśmy na miejscu. Pojawienie się na ostatnią chwilę poskutkowało tym, że nie było szans przepchać się w środek, musieliśmy zadowolić się miejscami prawie na końcu ulicy. Czekając na przejazd pierwszej ciężarówki z amunicją, byliśmy bombardowani pomidorami i oblewani wodą przez mieszkańców z balkonów. Sama uliczka była może tylko na 8 metrów szeroka. Panował niemożliwy ścisk!! Nagle podniósł się niesamowity tumult. Pierwsza ciężarówką wjechała w tłum przystając co chwile i zrzucając na ziemię pomidorową masę. Wybuchło istne pandemonium!!!! To co wtedy się działo nie jestem w stanie w 100% opisać słowami. Mój nerw minął jak ręką odjął. Co chwilę obrywałem pomidorem po gębie, ktoś wylał mi na głowę kubeł pomidorowej brei, ja nie pozostając dłużnym celowałem w cwaniaków na ciężarówkach oraz toczyłem małą wojnę z mieszkańcami, którzy ustawili się na wąskim, zamkniętym dla uczestników, przejściu między kamienicami. W pewnym momencie dostałem nawet w twarz...kawałkiem szynki! Prawie niemożliwym było samoistne przemieszczanie się. Ruszało się z falującym i napierającym tłumem. Przez cały czas nie schodził mi z buzi wielki, przeogromny i szczery UŚMIECH!!! Chciałem krzyczeć "Życie jest piękne!!". 

Życie jest piękne!


Nie ma lepszego uczuciu niż spełnienie wieloletniego marzenia! Ulicą zaczęła płynąć czerwona rzeka, w którą co chwilę ktoś dawał nura. Szaleństwo trwało jeszcze 15 minut po przejechaniu ostatniej ciężarówki i zaczęło się uspokajać po godzinie 12. Postanowiliśmy trochę poczekać żeby bezpiecznie wyjąć telefon ze szczelnej saszetki na szyi i porobić kilka zdjęć na pobojowisku. Widok był niesamowity. Wszystko pokryte było czerwoną miazgą na 3 metry w górę - nawet kościół. Obok stał wysoki słup, na który co chwilę wspinał się jakiś śmiałek w celu ściągnięcia z czubka wielkiego baraniego udźca. I co chwilę widowiskowo spadał na ziemię. Zostaliśmy jeszcze z pół godziny zakładając, że nie ma pośpiechu, bo bus powrotny miał być o 15.00. Powoli skierowaliśmy się do "zamkniętej" strefy ku obiecanym prysznicom. Wystarczyło tylko odebrać walizki z depozytu... .

Chwilę po zadymie.
Po bitwie.

Tak, zgadliście. Do depozytu znowu wiła się ogrooomna kolejka. Tym razem musieliśmy wystać 1,5h szczękając z zimna będąc całym mokrym po ulewie i bitwie. Miazga we włosach dawno zdążyła zaschnąć. Dałem numerki gościowi, a ten przynosi mi...dwie damskie torebki. Spytałem się go: "Czy to wygląda na moją walizkę?", a jego było tylko stać na zrobienie wielkiego karpia. Kiedy w końcu dostaliśmy nasze toboły skierowaliśmy się ku obiecanym prysznicom. Było ich ok 20 dla 4768594768 tysięcy osób. Kolejka dłuższa niż do depozytu. Machnęliśmy ręką i wpadliśmy na inny pomysł. Ściągnęliśmy mokre rzeczy, wywinęliśmy na drugą stronę i mieliśmy mokre "ręczniki", którymi się wytarliśmy z pomidorowego badziewia. Oczywiście z włosami nie było tak łatwo, więc dorodne kawałki warzywa w nich pozostały. Kiedy poczuliśmy na sobie suche rzeczy i adrenalina odpuściła usłyszeliśmy głośne grzmotnięcia. Znowu burza? Nieeee, to nasze żołądki przypominały nam, że nie jedliśmy jeszcze tego dnia nic!! Była już 14.30, a bus mieliśmy o 15.00. Pobiegliśmy do jedynej garkuchni, a tam oczywiście kolejka. Na chama podeszliśmy z drugiej strony i dostaliśmy talerz gorącej strawy i zasłużony kubek sangrii. W końcu poczuliśmy się zrelaksowani. Ale, ale - trzeba jeszcze wrócić do Valencii "naszym" busem. Oczywiście kiedy przyszła pora odjazdów zapanował znowu chaos gorszy od porannego. Wszyscy wbijali się na chama do nieswoich busów. Nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, odnalazł się nasz "przewodnik". Skrzyknął fartem naszą grupę i podbił do nieoznakowanego autokaru. Kierowca twardo obstawał, że jest C3 i już i nie chciał nas wpuścić. Napisał na kartce C3, wrzucił za szybę i odjechał. 5 minut później zajechał inny autokar z oficjalnym oznaczeniem...C3!. Tego to już nie wytrzymał nasz "przewodnik" - widać, że chłopina też miał dość tego dnia. Wbił do busa, bez pytania zdarł C3, powiesił C7, kazał nam się załadować i krzyknął do kierowcy "Jedź Pan!!". O 17.30 byliśmy z powrotem w Valencii, a o 18.30 mogliśmy wziąć zbawienny gorący prysznic w mieszkaniu Pau... .

Fryzura postawiona "na pomidora"


Warto!!!

I tak właśnie moi drodzy wyglądał mój udział w słynnej La Tomatinie :) Przez nieudolność organizacyjną Hiszpanów prawie się na niej nie znalazłem. Ale suma sumarum dopiąłem swego i spełniłem swoje małe durne marzenie. Przed wyjazdem znajomi pukali się w czoło, ale ja nawet na moment nie żałowałem swojej decyzji. Było to niesamowite doświadczenie i wiecie co? Powoli rozglądam się za lotami do Hiszpanii na sierpień :)