4.12.2015

2000 km autem na mecz snookera

 (Wpis odświeżony w sierpniu 2020)

Jedno z moich najfajniejszych wspomnień z dzieciństwa to oglądanie z moim młodszym bratem Markiem w naszym pokoju meczów snookera. Od razu polubiliśmy ten sport, jego taktyczne niuanse i elegancje. Jak tylko w naszym rodzinnym mieście otworzył się pierwszy klub bilardowy ze stołami do snookera to byliśmy tam jednymi z pierwszych. Nie przepuszczaliśmy żadnego turnieju na Eurosporcie, ale raz do roku jest turniej, który oglądaliśmy "bardziej". Mistrzostwa Świata w sali Crucible Theather w Sheffield w Anglii. Legendarne miejsce i turniej dla każdego gracza jak i fana. Mekka snookera. Powiedzieliśmy sobie z bratem, że pewnego dnia znajdziemy się tam na trybunach.



Jest kwiecień 2014. Naście lat później. Ja dobiegam trzydziestki, brat już pożeniony. Siedzę pewnego wieczoru u niego i oglądamy również z jego żoną Asią, także fanką snookera, finał kolejnych mistrzostw w Crucible. Nagle brat wypala:
- "Te, dzień po finale rusza sprzedaż biletów na mistrzostwa w 2015 roku. I rozchodzą się od razu"
- "K****, kupuj! Jedziemy!"
- "Ale pojedziemy autem"
- "Pewnie! Zrobimy eurotripa przy okazji!"
Jak autem, to przydał by się czwarty do brydża. Szybki kontakt do Adama (poznaliście go w notce o eskapadzie do Rumunii), ten bez wahania - "Jadę!"
BENG! I tak kilka dni później staliśmy się właścicielami biletów 52 funciaki sztuka na dwie sesje 1/8 finału Mistrzostw Świata w snookera! Nasze wielkie marzenie miało się spełnić, wystarczyło "tylko" przepękać rok.

2000 km w jedną stronę z Wrocka do Sheffield. Rozłożyliśmy wycieczkę na 6 dni:
1 dzień - Bruksela, Belgia
2 dzień - Lille, Francja
3-4 dzień - Sheffield, Anglia
5-6 dzień - spontaniczne objechanie północnej Holandii.
Jednak w trakcie roku zaszło jedno ważne wydarzenie. Brat zasadził drzewo i 2 tygodnie przed wyjazdem lekarz zabronił jechać Asi w tak wyczerpującą podróż. Postanowiliśmy nie szukać nikogo na siłę, jechać we trójkę i szukać ludzi na blablacar, co by zmniejszyć koszty. Nadszedł kwiecień 2015. Koniec czekania! W drogę!

Kierunek Bruksela! Jako towarzyszka pani Bogumiła, lat 58, z blabla jadąca do córki. Niemieckie autostrady to jednak coś pięknego. W kilka godzin byliśmy w Leuven, gdzie wysiadła nasza pasażerka. Potem po drodze zjechaliśmy do małej wioski, bo chciałem odnaleźć pewien browar. No i odnalazłem. Ale nie ten co trzeba. No, ale skoro już zajechaliśmy...


1000 km do stolicy Belgii poszło szybko. 5 km przez jej centrum już nie. 2h w korku, ale w końcu dotarliśmy do mieszkania moich wspaniałych znajomych Agaty i Petera. Szybkie zwiedzanko, wieczorem wizyta w kilku moich ulubionych piwnych miejscówkach. Standardzik bez większych przygód. Następnego dnia rano pożegnaliśmy gospodarzy, nie wiedząc jeszcze, że znowu się zobaczymy szybciej niż myślimy. W auto i dzida do Lille. Raptem 100km pykło szybko.

I tak oto po raz pierwszy w życiu znalazłem się we Francji. Przyznam się szczerze, że nigdy jakoś nie ciągnęło mnie do tego kraju, ale byłem ciekawy co zastanę. Wybraliśmy Lille, bo mieszkał tam ziomek mojego brata, Ray, który nas przekimał. Tego dnia Marek miał imieniny, więc wiedzieliśmy, że będzie grubo. Już na dzień dobry poszło piwerko, podczas zwiedzania kolejne. 

Ray, Marek i ich parówy. 

Lille okazało się bardzo ładnym miastem, ale opis pozostawmy na osobny wpis. Wieczorem udaliśmy się do ulubionej knajpy Raya świętować imieniny brata. Plan był nie siedzieć długo, bo o 7 rano był wyjazd na pociąg pod kanałem La Manche z biletem na konkretną godzinę. Adam wrócił grzecznie, bo miał prowadzić. Ja z bratem? Ekhm... O 6.30 musiałem go kopem obudzić, bo inaczej nie dało rady. O 7 musieliśmy jeszcze odebrać gościa z blabla, którego podwoziliśmy do Nottingham. Na szczęście byliśmy na czas. Podjeżdżamy pod bramkę, angielscy celnicy pytają:
- "Po co jedziecie do Wielkiej Brytanii?"
- "Na mistrzostwa świata w snookera"
- "Na ile?"
- "Jeden dzień"
- "???????????????????????? proszę otworzyć bagażnik"
No to brat otwiera, a ja tylko słyszę JEBUT i odgłos tłuczonego szkła. Poleciała siata z belgijskimi browarami kupionymi w Brukseli. Na szczęście zbiło się tylko jedno, a celniczka skwitowała to śmiechem. Jeszcze chwilka postoju i mogliśmy wjechać autem do wnętrza pociągu. Sama jazda trwa 30 min i jest dość nudna. Można co najwyżej wyjść z auta i postać obok. Około 10 rano wyjechaliśmy z pociągu już po złej stronie drogi.

I tak oto po raz pierwszy w życiu znalazłem się w Anglii - kraju nr 20, który odwiedziłem. Cisneliśmy prosto do Sheffield z małym zjazdem w Nottingham. Droga dłużyła się strasznie, bo ciężko było przestawić się z szacowania odległości, kiedy znak jest w milach, a nie kilometrach. No i Adam jechał spokojnie, bo pierwszy raz po lewej stronie. I tak w końcu ok godz. 14 zajechaliśmy pod naszą wynajętą przez AirB&B chatę. Właścicielka jeszcze sprzątała, więc od razu udaliśmy się do pubu i wciągneliśmy słynne fish&chips. Następny dzień miał być TYM dniem, pierwszy mecz o 11, więc znaleźliśmy jakiś typowy brytyjski pub jak najbliżej naszej chaty na przedmieściach Sheffield i udaliśmy się ok 18 wypić ze dwa piwka i pograć w karty. Pub nazywał się tak:


Była niedziela, więc pub pełen. Na podłodze dywany, na ścianach dart, guiness na kranie. Idealnie. Rozkładamy karty i walimy w remika. Nagle dosiada się do nas jakaś babka i pyta w co gramy. Od słowa do słowa okazało się, że jest Polką. Trochę walniętą. Poznała naszą historię i sprzedawała ją każdemu, kto wchodził do pubu. Po chwili wokół nas pojawił się wianuszek ciekawskich miejscowych z właścicielem knajpy i jego rodziną włącznie. Szczególnie jeden nie mógł nam uwierzyć:
- "Przyjechaliście specjalnie na snookera z Polski?"
- "Tak, autem. 2000 km"
- "Chyba, k****, żartujesz. Zostajecie do końca turnieju?"
- "Nie, jeden dzień i wracamy"
- "Co??? Jesteście zdrowo popier****. Napijmy się wódki. Ja stawiam"
No skoro trzeba... .Barman nalał 4 ciepłe wódki w szklanki, bo nie miał kieliszków. My pach, na raz, mniam, a koleś zaczyna się wahać, cała knajpa w brecht i zaczyna go podjudzać: "Takiś cwany był? to pij teraz". I Angol te ciepłą wódę wypił na kilka łyków jak sok. Aż mi się niedobrze zrobiło. A cwaniak? Widziałem jak mu pękają naczynka w oczach i puchnie :) Po chwili mój brat tak patrzy lekko podchmielony na właściciela knajpy i wypala: "Ej, ty wyglądasz jak aktor Ron Perlman". Jego żona: "A kto to? Musze sprawdzić na necie". Jak ekipa zobaczyła fote, to prawie umarli wszyscy ze śmiechu. Teraz to byliśmy jak rodzina. Nawet facet Polki dał nam swoje prywatne rzutki do pogrania w darta, co było szokiem dla innych, bo gość nikomu jeszcze nie dał pograć własnymi rzutkami. Miały być dwa piwka, a wróciliśmy nagrzani mocno po północy. Ale dobra, koniec tego pitu, pitu. Nastał w końcu nasz upragniony dzień!

Wstaliśmy z lekkim bólem głowy, tradycyjne czarne taxi podwiozło nas do centrum (taksiarz też nie mógł uwierzyć w naszą historię). Postanowiliśmy, że postawi nas na nogi tradycyjne angielskie śniadanie - prawdziwa bomba tłuszczu i kalorii. 


Pojedli, pozwiedzali trochę miasto i oto:





Jesteśmy! Marzenie z dzieciństwa spełnione! Lekka łezka w oku. Tak, jesteśmy tu! Wchodzimy do mekki snookera! Miejsce widziane przez tyle lat tylko w TV. A my tam byliśmy! Samo Crucible jest...małe. Nie jest to wielka arena i dookoła głównej sali są tylko zwykłe, choć przestronne korytarze. Oczywiście na początek obczajka całej otoczki. Gdzieś w rogu wciśnięty bar oblegany non stop. Wyeksponowane trofea, sklepik kibica, kasy itp. Najwięcej miejsca zajmował punkt przyjmowania zakładów głównego sponsora Betfred. Zagrałem jeden kuponik za kilka funciaków, ale oczywiście nie wszedł (mistrzostwo wygrał nieoczekiwanie Stuart Bingham. Gdybym cokolwiek na niego postawił wygrałbym fortunę. Kurs? 1:56...). 







No, ale w końcu nadejszła pora, aby wbić na główną salę. Wchodzimy i "co to takie małe???". Bez kitu, telewizja potrafi "zakrzywić" rzeczywistość. Mimo to czułem ciarki na plecach i, co tu dużo ukrywać, zakręciła się lekka łezka w oku. Trwały ostatnie przygotowania, sala powoli się zapełniała. 










Charyzmatyczny konferansjer Rob Walker zaczął rozgrzewać publikę. Sala już zapełniona po brzegi. Rozpoczęła się prezentacja zawodników. I wtedy po raz pierwszy poczułem słynną "magię Crucible". Kabatura i budowa tego "pomieszczenia" wytwarza niesamowitą i elektryzującą atmosferę. Kibice siedzą tak blisko, że ci z pierwszego rządu mogliby poklepać grającego snookerzysta po plecach gdyby chcieli. Słuchać każde kaszlnięcie, mruknięcie, pierdnięcie, czy burczenie w brzuchu. Atmosfera jest tak gęsta, że pocisz się cały czas i nie wiesz, czy to z emocji, czy powodu temperatury. Na jednych zawodników działa to deprymująco, a na innych mobilizująco. Ale nie ma chyba żadnego, który nie marzy o zagraniu w Crucible na mistrzostwach świata. 


Zawodnicy gotowi. Mieliśmy eleganckie miejsca w trzecim rzędzie. Oglądaliśmy 4 mecze:
Shaun Murphy - Joe Perry
Marco Fu - Judd Trump
Ronnie O`Sullivan(!) - Matthew Stevens
Neil Robertson - Alistair Carter
Najbliżej nas grał Perry z Murphym. Mogłem zobaczyć pot spływający po czołach zawodników i każdy ruch mięśni ich twarzy. Kompletnie inny poziom oglądania snookera. Cały czas siedziało się jak na szpilkach. Trzeba się pilnować, żeby np. nie kaszlnąć w złym momencie, bo wzrok zawodników i sędziego jest na poziomie twojego wzroku. Perry miał publikę po swojej stronie i co chwilę ktoś krzyczał "C`mon Joe!!". Do dziś z bratem tak krzyczymy przed ekranem jak gra Perry, albo czasami zwracamy się tak z dupy do siebie w trakcie codziennych czynności życiowych :)









Dla fanów snookera: było wszystko. Wysokie break`y, niesamowite snookery, odstawne, błędy itp. Czuliśmy się jak dzieci wpuszczone do sklepu z zabawkami.
W przerwie między sesjami poszliśmy pospacerować sobie po Sheffield. W pewnym momencie minął mnie sam...Judd Trump. Do dziś żałuję, że nie cyknąłem sobie z nim fotki. W 2015 roku jeszcze nie tak znany, a dziś bezapelacyjnie światowy nr 1. Próbowaliśmy się zaczaić też od tyłu Crucible na któregoś z zawodników, ale tłum niezły. Wtem podjechał O`Sullivan czerwoną super furą, wyskoczył, olał wszystkich fanów i zniknął wewnątrz budynku. Na przeciwko "teatru" jest palmiarnia, gdzie zawsze BBC rozstawia studio. W środku stał stół, gdzie eksperci i emerytowani mistrzowie (Hendry, Davis) analizowali mecze. Nigdy później nie byłem tak blisko mistrza nad mistrze Steve`a Davisa :)

Ale, ale i tak najlepsze spotkało nas na koniec. Jako, że wieczorna sesja skończyła się dość szybko, to zorganizowano dla publiczności mecz pokazowy dwóch mistrzów świata: Ken Doherty - Stephen Hendry. Tylko dla ludzi w Crucible, bez kamer. Obaj mistrzowie na emeryturze. Coś niesamowitego. Jak normalnie mecz snookera to powaga i cisza, tak ten już bez kamer był jedną wielką beką. Hendry z drinem, komentatorzy rzucający anegdoty (tu prym wiódł Dennis Taylor np. mówił o pewnym snookerzyście, który na imprezie po turnieju w Chinach tak się spił, że chciał "swipe the credit card in someones ass"), sprośne żarty, drąca japę publika. "Dostało" się też młodemu sędziemu Marcelowi Erckhardowi z Niemiec. Taki dialog:
Taylor: "Jak wysoki ma brejk?"
Marcel: "Nine(9)"
Taylor: "Ooo nagle zacząłeś mówić też po niemiecku" (w angielskiej wymowie "nine" brzmi tak samo co niemiecki "nein", czyli "nie")
Sytuacja na końcu filmiku :) Na takie coś nie można kupić biletu. Trzeba się znaleźć w konkretnym miejscu i czasie, a my to szczęście mieliśmy. Była to niespodziewana wisienka na torcie naszego wyjazdu, prezent od bogów snookera :) 







Wróciliśmy oszołomieni, jeszcze piwko w HollyBush i spać, bo next day wypad na eksplorację Holandii. No właśnie, nie do końca. Przez cały rok ja myślałem, że po Sheffield jeszcze 2 dni podróżujemy. Chłopaki, że tylko jeden. I tak wzięli urlopy. Ta "mała" rozbieżność wyszła dopiero w...Sheffield hehe. Trzeba było zrewidować plany. Zamiast Holandii, postanowiliśmy wrócić do...Agaty i Petera w Brukseli, po drodze odwiedzając Dunkierkę we Francji.  

Droga na pociąg pod kanałem poszła błyskawicą - nawet zdążyliśmy na pociąg 1,5h wcześniejszy. Dunkierka okazała się przyjemną mieściną, poszwędaliśmy się troche po plaży i ruszyliśmy do Brukseli. Znalezienie miejsca parkingowego zajęło nam godzinę. Nadzialiśmy się jeszcze na jakąś obławę policji. No ale w końcu się udało i mogliśmy udać się na piwko relaksacyjne. Dzień powrotu okazał się najgorszym dniem całego wyjazdu. Chcieliśmy cwani ominąć korki i inną drogą wyjechać z miasta. Wyjechaliśmy, ale wtedy GPS poprowadził nas inną autostradą. Przez sam środek Zagłębia Ruhry. Korki i ograniczenie 60-80km/h. Za Dortmundem nadzialiśmy się na korek gigant, w którym spędziliśmy 4h. Potem Asia z domu dała nam cynk, że pod Dreznem kolejny korek i musieliśmy go ominąć jakimiś wioskami. Zamiast o 17, byliśmy w domu po 1 w nocy... .

Ale walić to!!!! Byliśmy na Mistrzostwach Świata w snookera w Crucible Theather w Sheffield, mecce tego sportu. Widziałem w akcji mistrzów nad mistrzami. "Zaliczyłem" dwa nowe kraje na mej liście. Zrobiliśmy ponad 4000 km autem, wszyscy jak słyszeli o tym to pukali się w czoło. Ale czego się nie robi, aby spełnić marzenie z dzieciństwa. Wiecie jakie to uczucie? Nie? Jeżeli macie takowe niespełnione, to polecam. A przede wszystkim polecam z takiego nigdy nie rezygnować :) 

I kilka fotek na dokładkę:

Bruksela


Lille






Sheffield


HollyBush


Dunkierka