26.02.2014

Słowenia - wybrzeże godne zobaczenia

Kiedy ktoś rzuci hasło "Wybierzmy się na słoneczne bałkańskie wybrzeże!" to pierwsze co nam przychodzi do głowy to Chorwacja. Wybór dość oczywisty i uzasadniony. Ewentualnie na myśl przychodzi też Czarnogóra, jakiś zapaleniec zaproponuje Albanię. Ja jednak krzyknę w tym momencie "Słowenia!". Zdziwieni? W kwietniu 2008 z grupą znajomych mieliśmy zaplanowany wyjazd na zjazd organizacji studenckiej do stolicy kraju Ljubljany. Z lekcji geografii każdy wiedział, że Słowenia ma mały dostęp do morza, ale wtedy przyjrzeliśmy się temu bliżej i podjęliśmy jednogłośną decyzję - 4 dni przed zjazdem spędzimy sobie nad słoweńskim morzem! Był to strzał w dziesiątkę! Zapraszam Was drodzy czytelnicy do podróży po słoweńskim wybrzeżu. Stopem :)

Dojazd

W roku 2008 jeszcze żadna tania linia lotnicza do Słowenii nie latała, więc trzeba było kombinować autokarem. Udało nam się znaleźć połączenie Wrocław - Ljubljana w dwie strony za 450zł, co wtedy było niezłą ceną. Dziś na pewno da się dojechać dużo taniej. Wyjazd o 4.50 rano był dość traumatycznym przeżyciem, bo do Wrocka przyjechaliśmy dzień wcześniej odwiedzić brata. Jeden kumpel był nawet na kawalerskim. Podróż trwała ok 16h, ale zleciała mi szybko, bo dorwałem wtedy książkową nowość - "Gringo" Cejrowskiego. Jazdę umilała nam też paniusia w sukience w panterkę, która opowiadała nam historię swojego życia jak to rzuciła męża i jedzie właśnie do swego kochanka do Włoch. Autokar oczywiście wysadził nas na jakimś parkingu pod hipermarketem. Dwie koleżanki z naszej ekipy umówione były na nocleg u znajomej Słowenki, która resztę paczki podwiozła grzecznościowo pod dworzec kolejowy. Była godzina 23.30. Naszym celem była nadmorska miejscowość Koper. Pierwszy pociąg odjeżdżał o 5.50. Dworzec otwierano o 5.00. Ok, jakoś trzeba przepękać te kilka godzin. Zaburczało nam w brzuchach, więc udaliśmy się na przeciwko dworca do knajpki z wielkim napisem "BUREK".  Burek był czymś na kształt tortilli - ja wziąłem z serem i był ohydny, bleee. O godz. 1 knajpa się zamykała. Wpadliśmy na genialny pomysł wyciągnięcia śpiworów i rozłożenia się na stopniach dworca. Pizgało nieziemsko, a my niczym nie różniliśmy się od dworcowych żuli. Udało się wytrzymać jakoś do 5, kiedy otwarto cieplutki, ogrzewany dworzec.

Euro - żule


Koper

Koper, znany też jako Capodistria, jest największym miasteczkiem na wybrzeżu z jedynym, dość potężnym, portem, jaki posiada Słowenia. Najlepiej dostać się tam pociągiem. Bilet kosztuje ok 10€, ale warto! Pociąg na początku jedzie sobie równinami, ale tuż przed wybrzeżem wjeżdża w góry. Co za widoki!!!! Serpentyny, tunele itp. W pewnym momencie widzimy majaczące hen daleko miasteczko - to własnie cel naszej podróży. Ponad to wiozący nas szynobus miał duże panoramiczne szyby od podłogi do sufitu, aby podziwiane widoki wywierały jak największe wrażenie. Po ok 3h jazdy byliśmy na miejscu. Wcześniej zabukowaliśmy sobie tani hostel (link - dziś jako motel), który na zdjęciach wyglądał fantastycznie i kosztował tylko 10€ ze śniadaniem. Na miejscu okazało się, że hostel, owszem, jest taki jak na zdjęciach. Czego zdjęcia nie pokazywały to wjazdu do portu dla ciężarówek po prawej, tyłów wielkiego hipermarketu budowlanego na przeciwko i betonowego pustego parkingu po lewej. Hałas niesamowity. Na szczęście w pokojach nie było tak źle. Szybki prysznic i pora rozpocząć właściwe zwiedzanie.

Carnajevska ulica


Koper przywitał nas typowo śródziemnomorską zabudową jak widzicie powyżej. Z hostelu doszliśmy dość szybko ul. Anakarską i Carnajevską do głównego placu Titov trg (Piazza Tito), gdzie mieści się Katedra Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny oraz były Pałac Pretorów. Od tego placu najlepiej zacząć zwiedzanie, gdyż odchodzą od niego urokliwe wąskie uliczki pełne kawiarni, starych urokliwych domów - czujemy się bardziej jak we Włoszech (w mieście język włoski jest drugim językiem urzędowym). Tymi uliczkami dochodzimy do wybrzeża, gdzie akurat stacjonowały dwa niszczyciele NATO. Robiły wrażenie. Trafiliśmy do pustego o tej porze roku miejskiego kąpieliska z małym parkiem i kamienistą plażą, gdzie można się zrelaksować, wypić piwko, zjeść dobre lody i poobserwować wypływające z portu statki. Później wieczorem wróciliśmy w to samo miejsce, bo świetnie nadaje się na oglądanie zachodu słońca. Przy głównej części wybrzeża znajdują się też liczne knajpki, reda dla jachtów i mała promenada, którą dochodzimy do świetnie zachowanej byłej bramy miejskiej z czasów rzymskich. Bramą wracamy do labiryntu urokliwych uliczek (jedną z najładniejszych jest ul. Kidriceva), którymi udajemy się z powrotem do hostelu, aby przy butelce znakomitej Borovicki ustalić plan na kolejne dni.

Była brama miejska

ul. Kidriceva


Izola

Naszym pierwszym celem było oddalone o 10 km liczące sobie 15 tyś mieszkańców miasteczko Izola. Zaczęliśmy kombinować jak najlepiej i najtaniej się tam dostać. Ktoś rzucił hasło - "Jedźmy na stopa!". Chwilę później byliśmy już podzieleni na 4 dwójki i gotowi do wyścigu "Kto pierwszy dotrze do..." . Moim współstopowiczem została Agata. Z tyłu hipermarketu "pożyczyliśmy" kilka kartonów, wymalowaliśmy na nich "Izola" i ruszyliśmy na trasę. Była przepiękna pogoda, więc w drogę! Nie mieliśmy zielonego pojęcia, czy Słoweńcy chętnie biorą autostopowiczów, ale naszą podwózkę z Agatą złapaliśmy w 5 minut! Wzięło nas dwóch młodych chłopaków rozklekotanym vanem. Nic nie kumali po angielsku, ale domyśleliśmy się widząc stos krat piwa, że jadą na grubą imprezę. Drogą do Izoli jest niesamowita - prowadzi cały czas przy samym morzu - od niego oddziela nas tylko kamienny murek.

Widok z okna auta jadąc do Izoli


W ustalonym wcześniej punkcie zbornym stawiliśmy się z Agatą jako pierwsi. Zwycięstwo! Czekając na pozostałych pokrążyliśmy dookoła chłonąc niesamowity klimat miasteczka. Izola jest przepiękna! Jest malownicza, cicha, wręcz melancholijna. Reszta ekipy dołączyła w krótkich odstępach czasu, podzieliliśmy się wrażeniami ze stopowania (jedną parę podwiozła para alfonsów swoim Pimp Wagen) i daliśmy nura w wąskie uliczki. Miejscem centralnym Izoli jest Katedra Św. Maura na placu o tej samej nazwie. Katedrę można zwiedzać, ale wtedy była zamknięta. Mijając babuleńki zażywające słońca doszliśmy do wspaniałego Pałacu Besenghi degli Ughi z XVIII wieku należącego kiedyś do bogatej rodziny Besenghi, a dziś służący za miejsce ślubów.

Pałac Besenghi degli Ughi. Niestety wąskie uliczki nie pozwalały złapać całego budynku w obiektyw


Sam "czubek" Izoli zajmuje wyłącznie park i kamieniste plaże. Zażyliśmy sobie na pomoście słonecznej kąpieli relaksując się na całego (jedna z koleżanek zaliczyła też kąpiel wodną bohatersko wyławiając okulary kumpla, które spadły z pomostu). My nie Stachurski i po pewnym czasie zaczęło nam burczeć w brzuchach. Promenadą doszliśmy do części wybrzeża z knajpami. Nie polecam, Drogo i pod turystę. Postanowiliśmy poszukać knajpy, gdzie jedzą miejscowi i na takową trafiliśmy. Wystarczy minąć wszystkie na wybrzeżu i wejść trochę w miasteczko. Za 5.50€ dostałem rosół z krewetek, rybę w smażonych wodorostach i ziemniakach oraz tiramisu. Niebo w gębie! Furorę robił włoski dystyngowany dziadziuś w dresie, który przyjechał na obiad starym zabytkowym autem i darł się na każdego kto podchodził zrobić sobie zdjęcie z autem. I właśnie kiedy tak siedziałem sobie najedzony w słonku z piwkiem w ręku dopadł mnie mój ulubiony podróżniczy błogostan!

Włoski dziadziuś w swoim limo


Trochę się w tej knajpie zasiedzieliśmy. Nieopodal w morzę wychodził na ponad 200 metrów kamienny falochron. Z 3 kumplami bez zastanowienia udaliśmy się na jego czubek. Potem zdążyliśmy jeszcze zobaczyć okazałą marinę z luksusowymi jachtami i trzeba było pożegnać Izolę. I znowu zawody na stopa! Tym razem podrzuciło nas starsze niemieckie małżeństwo swoim klasycznym do bólu niemieckim mercem. Kiedy już wszyscy zajechali na hostel ustaliliśmy, że następnego dnia atakujemy na stopa włoski Triestr, który jest rzut kamieniem od Kopru. Tą wyprawę drogi czytelniku opiszę w osobnej notce,bo to miasto jest tego warte :) Wróciliśmy późnym wieczorem i wyznaczyliśmy nasz kolejny cel - Piran. Ponad to męska część ekipy była już zdeterminowana żeby w końcu zażyć kąpieli w morzu, bo pogoda była świetna, a i woda w miarę ciepła mimo kwietnia. No to jeszcze nakręciliśmy mały filmik z Borovicką w roli głównej i spać. 

Piran

Wstajemy rano, patrzymy za okno, a tam...deszcz ^#$^#$%&!*%^! Akurat w dzień, gdzie jedziemy do jednego z najpiękniejszych miasteczek Słowenii, w dzień, kiedy chcieliśmy się wykąpać w morzu. Nic to, kichać na deszcz. Chwilę potem staliśmy na wylocie machając kartonami z napisem "Piran". Łapanie szło opornie, bo Piran leży na samym cyplu i dalej już nie ma żadnej drogi. Na szczęście zatrzymała się jakaś kobieta, która zgarnęła mnie z Agatą i później jeszcze jedną dwójkę z ekipy. Okazało się, że pracowała z Ministerstwie Spraw Wewnętrznych i jechała odwiedzić rodzinę w Piranie. Połowę trasy jedzie się wybrzeżem, by potem wjechać w lekkie góry. Punktem zbornym ekipy było serce Piranu - Plac Giuseppe Tartiniego, słynnego skrzypka, którego posąg stoi w centralnej części placu. Znajdziemy tam również jego dom w kolorze czerwonym - jest to jedna z najstarszych budowli w mieście. Nie mogliśmy doczekać się jednej dwójki, więc ruszyliśmy ordynarnie zwiedzać bez nich :)

Plac i posąg Giuseppe Tartiniego


Z placu wspinamy się wąską ulicą do kościoła Św. Jerzego z wysoką na 47 metrów dzwonnicą, na którą można wejść - niestety była zamknięta. Ale nic straconego. Wystarczy trochę wysiłku i brukowaną ul. IX Korpusu można podejść na okazałe mury miejskie górujące na Piranem. Kiedy tak się wspinaliśmy z naprzeciwka wyłoniła się schodząca brakująca dwójka z naszej ekipy. Nie mieli pojęcia jak tu trafili, bo ich kierowca wyrzucił ich gdzieś pod Piranem. Mury miejskie z czasów dawnych to punkt obowiązkowy. Można na nie wejść bez żadnych przeszkód i rozciąga się z nich NIE-SA-MO-WI-TY widok na Piran. Zresztą zobaczcie sami:

wowowowowowowowow, czyżyn `t?

Szkoda tylko, że pogoda nie dopisała. Wyobraźcie sobie ten widok w pełnym słońcu. Aż nie chciało się schodzić z murów. W końcu jednak trzeba było. bo pogoda nie rozpieszczała. Zrobiliśmy sobie rundkę wokół Piranu podziwiając wąskie uliczki,  małą latarnie na czubku cypla, czy potężny średniowieczny podziemny zbiornik wodny na Placu Privomajskim. Dla chętnych jest też małe muzeum nurkowania, ale nie skorzystaliśmy. 

W planach mieliśmy jeszcze podjechać i pozwiedzać niedalekie Portoroz, ale pogoda dała nam się we znaki. Wszyscy byli lekko przemoczeni, zziębnięci i pociągający nosem. Postanowiliśmy wracać do Kopru. Łapanie stopa szło dość opornie, ale w końcu zlitował się nad nami młody chłopak i podwiózł pod sam hostel. Wszyscy poszli szybko spać, bo następnego dnia pora było wracać do stolicy na rozpoczynający się zjazd studencki.

Dobre rady na koniec:
  • Nie jedz słoweńskiego burka z serem - weź z mięsem,
  • Ze stolicy na wybrzeże jedź pociągiem - widoki niesamowite,
  • Za bazę wypadową po wybrzeżu wybierz Koper,
  • Nie nastawiaj się na typowo plażowy klimat,
  • Omijaj knajpy "pod turystę" - znajdź taką gdzie jedzą miejscowi,
  • Daj się zgubić w plątaninie wąskich uliczek,
  • Śmiało po wybrzeżu podróżuj na stopa,
  • Słoweńcy to mega przyjaźni ludzie!

Ekipa :)


I kilka fotek więcej:

Katedra w Koprze

Koper - Pałac Pretorów

Koper - niszczyciele NATO

Koper - zachód słońca widziany z plaży miejskiej

Izola - kamienie na promenadzie
Izola - podróżniczy błogostan uchwycony w obiektyw :)
Piran - czerwony dom Tartiniego, w tle wieża kościoła Św. Jerzego

Piran

Piran - mury miejskie

Piran - latarnia na cyplu

Piran

15.02.2014

Czytamy! - Planeta według Kreta

Na początek zadanie - odpalcie Wujka Google i wklepcie frazę "Jarosław Kret". Co otrzymaliście? Przede wszystkim plotki z życia osobistego oraz co nieco o pogodzie, którą prezentuje. Coś jeszcze? Nic ciekawego? A szkoda, bo niewiele osób wiec, że Jarosław Kret to również zapalony podróżnik, który potrafi przelać opisy swoich wypraw na papier w sposób ciekawy i wciągający.

Ostatnio wpadła mi do rąk jego świetna książka "Planeta według Kreta", której opisem reaktywuje na mym blogu cykl "Czytamy!". W cyklu tym będę polecał Wam książki o tematyce podróżniczej, które ostatnio przeczytałem, i które są warte tego polecenia :) Książki, które pozwalają przenieść się do miejsca, o którym opowiada właśnie autor i podróżować razem z nim przy pomocy wyobraźni. I właśnie taką książką jest "Planeta według kreta".

Foto: empik.com

Książka liczy sobie 278 stron i składa się z 18 rozdziałów, które są ze sobą luźno, bądź wcale nie powiązane. Każdy rozdział to niesamowita podróż do innego miejsca na Ziemi. Autor zabiera nas na wyprawy od austriackich malowniczych alpejskich wiosek, przez arabski Bliski Wschód, po Malediwy, Mauritius, czy Brazylię. Telepiemy się z Jarkiem taksówkami przez Bejrut, Syrię, Egipt i Jordanie, zanurzamy się w wody Oceanu Indyjskiego, podziwiamy malowniczy Madagaskar, pijemy herbatę na skraju pustyni, zagłębiamy się w arabskie bazary. 

Jeden z rozdziałów autor poświęca sytuacji kobiet w islamie. Jednak nie znajdziemy tu jego opinii. Oddaje on głos czterem młodym studentkom pochodzącym z różnych krajów muzułmańskich, które pewnego wieczoru w Egipcie ucięły sobie na tarasie rozmowę na temat jak to z tymi kobietami w islamie jest. Autor tylko się przysłuchiwał, czasami wtrącił jakieś pytanie. A my razem z nim.

I to jest właśnie według mnie jedna z dwóch zalet tej książki. Czytając, czujemy się, jakbyśmy sami byli w miejscach, które Jarosław Kret opisuje. Jakbyśmy byli samym Jarosławem Kretem w tamtym miejscu i w tamtym czasie. Druga zaleta ma niestety trochę smutne oblicze. Autor opisywane podróże odbył na przestrzeni ostatnich lat i często miejsca, które odwiedził już nie istnieją, albo są niedostępne. Przykładem jest tu opis wizyty w ruinach starożytnej Palmyry w Syrii. Jest niesamowity - przeczytałem go kilka razy. Dziś niestety to miejsce z powodu wojny domowej jest praktycznie niedostępne, jak już nie zniszczone (oby nie!). Ale właśnie dzięki tej książce możemy mimo to się tam wybrać!

Na koniec dobra rada - nie czytajcie jej na raz, mimo że taka pokusa się pojawi. Usiądźcie sobie co wieczór, przeczytajcie sobie jeden, dwa rozdziały. No bo po co odbyć całą podróż na raz, jak można udać się co wieczór gdzie indziej :)

8.02.2014

Jak najtaniej dojechać do Rumunii i dlaczego zajęło mi to 42h

Co tu dużo mówić, Rumunia w świadomości Polaka nie jest miejscem na wymarzone wakacje. Kojarzy się bardziej z Cyganami (kompletnie błędnie i niesłusznie nazywanymi przez nas Rumunami - ale to temat na odrębny wpis), niż z miejscem atrakcyjnym turystycznie. I właśnie dlatego obrałem sobie ten kraj za jeden z moich celów :) Okazja nadarzyła się w 2012 za małe pieniądze pojechać na 2-tygodniowy objazd po północnej Rumunii z grupą młodych ludzi z całej Europy. O samym pobycie jeszcze opowiem, ale teraz skupie się na tym jak tam dojechałem. Bo podróż to była iście epicka i bez trzymanki :)

Na początkiem muszę przedstawić moich dwóch towarzyszy podróży:
Adam - wieloletni, sprawdzony w bojach kumpel, miłośnik wszystkiego, co na wschód od Polski, smakosz dobrego piwa i mistrz sarkazmu,
Mała N - małe i uśmiechnięte dziewczę, które poznaliśmy na dworcu w dniu odjazdu. Nie chciała podróżować do miejsca początkowego objazdu sama, więc zabrała się z nami. Co było aktem wielkiej odwagi - zaufać dwóm obcym gościom, których nie widziało się wcześniej na oczy.

Wyprawę z Adamem zaczęliśmy planować w myśl zasady - jak najtaniej i różnorodniej. Naszym miejscem docelowym było miasto Jasny. Chcieliśmy zamknąć się w kwocie 250zł w jedną stronę. Rzut oka na mapę i szybka decyzja - jedziemy przez Ukrainę. I tak krok po kroku, po przeczytaniu całego internetu (polecam szczególnie portal Obieżyświat, gdzie na forum można uzyskać dużo cennych informacji) i przepytaniu znajomych narodził się taki oto plan:

  1. Piątek: 21.00 - PKS do Przemyśla (60zł)
  2. Sobota: 6 rano przyjazd, dojazd do Medyki, przekroczenie granicy i załapanie busa do Lwowa.(busiki za grosze)
  3. Przyjazd ok 12, spotkanie ze znajomymi we Lwowie, złapanie nocnego pociągu do Czerniowców (ok. 40zł)
  4. Niedziela: ok 5 przyjazd do Czerniowców, złapanie o 7.10 jedynego busa do Rumunii, do Suceavy (zero info o cenie).
  5. Przyjazd ok 9 i złapanie busa do Jasny - naszego punktu docelowego (zero info o cenie).

Plan jest. No to w drogę :)

Wrocław - Lwów

Elegancko stawiliśmy się na dworcu przed czasem, poznaliśmy się z Małą N i czekaliśmy na bus. Adam dzwonił jeszcze przed wyjazdem do PKS-u, czy nie będzie problemu z miejscami. Babka solennie zapewniała, że ten kurs jest prawie zawsze pusty we Wrocławiu. Bus podjechał punktualnie, kierowca wychodzi i oznajmia: "Do Przemyśla mam 6 miejsc wolnych". I wtedy zaczęły dziać się dantejskie sceny. Momentalnie jak spod ziemi wyrosła ogromna chmara ludzi, którzy koniecznie chcieli tym kursem jechać. Krzyki, przepychanki, bluzgi itp. My sobie staliśmy z boku i już wiedzieliśmy, że tym busem nie pojedziemy. 

No i plan poszedł się cudzołożyć. Trzeba było kombinować. Postanowiliśmy sprawdzić pociągi (dworzec PKP we Wrocku jest obok dworca PKS). Do Przemyśla o 2.30 - trochę czekania. Wpadliśmy na pomysł, aby "podjechać" do Krakowa bo tam "na pewno będą jakieś inne busy do Przemyśla". Pociąg o 23.40, więc nieźle (tu muszę wyjaśnić, że PolskiBus jeszcze nie jeździł tam z Wro, a sieć tanich prywaciarzy dopiero startowała i nie mieliśmy o nich pojęcia). Kupiliśmy bilety (ok 45zł) i mając 2h czasu poszliśmy na piwo :)
Jadąc już sobie pociągiem jakoś nie mogliśmy zmrużyć oka. Przyszedł konduktor, sprawdził bilety i oznajmił, że ten skład przez remont torów jedzie do Kraków Płaszów i jak chcemy jechać na Główny to musimy przesiąść się w Mysłowicach na transport zastępczy. Świetnie... . W Mysłowicach wysiadło ok 20 ludzi z bagażami. Poszliśmy za konduktorem, a tam stoi...mały busik na 18 osób! Kolejne 1,5h jazdy spędziłem w niesamowitym ścisku i grobowej ciszy. PKP znowu nie zawiodło!

Do Krakowa dotarliśmy ok 6 rano. Przywitał nas deszcz. Poszliśmy sprawdzić busy i okazało się, że dziennie do Przemyśla jedzie tylko jeden - ten, którym mieliśmy jechać z Wrocka. Wróciliśmy na PKP i najbliższy pociąg do Przemyśla to ten, który jechał z Wrocka o 2.30. Nie było wyjścia. Dokupiliśmy "przedłużenie" biletu (10zł) i czekaliśmy 2,5h w poczekalni... . Pociąg przyjechał przed 9 nabity do niemożliwości. Na szczęście udało mi się podsłuchać, że na kolejnej stacji wysiada cały wagon jakiejś kolonii, więc pomęczyliśmy się stojąc w przejściu tylko 20 minut - potem cały przedział dla nas. W Przemyślu zameldowaliśmy się po 13. Wg pierwotnego planu o 12 mieliśmy być już we Lwowie. Na szczęście przywitało nas piękne słońce i znalazłem 5zł - dobry znak. Dobra trzeba ogarnąć transport do przejścia w Medyce. Koło dworca kotłowała się już zbieranina "biznesmanów" z busikami. Jeden oferował podwózkę prosto do Lwowa. Będąc w plecy z czasem byliśmy gotowi nagiąć budżet. Facet stwierdził, że pojedzie, jak będzie miał komplet. Poczekaliśmy trochę, a tu nagle kierowca przyprowadza 8 obcokrajowców i mówi nam "sorry, ale mam komplet do Medyki i tam jadę" i zostawił nas na lodzie. Jest dobrze... . Wtedy jak spod ziemi wyrósł nam mały, uśmiechnięty od ucha do ucha Ukrainiec Andryi w stylowych prysznicowych klapkach i dziurawym T-shircie. 
"Słyszałem, że chcecie dostać się do Lwowa. Podwiozę autem pod wskazany adres"
"Za ile?", "50zł za osobę". 
Każdy rozumny człowiek odesłał by takiego od razu z kwitkiem. Ale my byliśmy mega w plecy z czasem, było gorąco jak cholera, nie mieliśmy ochoty przebijać się pieszo przez przejście graniczne w Medyce, no i podwiózł by prosto pod mieszkanie naszej koleżanki, która już na nas czekała. Mała N miała strach w oczach, ale biedna była zdana na nas. Raz kozie śmierć - jedziemy. Andryi zaprowadził nas do swojej limuzyny - starego Opla kombi z przyklejonymi taśmą zderzakami. Zapakował nas, kazał chwile poczekać i ... znikł na 20 minut. Kiedy na naszych czołach można by już ugotować jajko, wrócił z 4 pasażerem - uśmiechniętą Ukrainką. Czy muszę dodawać, że robiło się trochę ciasno? Ruszyliśmy w końcu po 15. I wiecie co? To był strzał w dziesiątkę! Jechaliśmy sprawnie i szybko, Andryi i Ukrainka okazali się mega sympatycznymi i rozmownymi osobami. Kierowca pojechał na mniejsze sobie znane przejście graniczne, na którym staliśmy tylko 30 minut! (kto jechał na Ukrainę ten wie, że to świetny czas. Niestety nie pamiętam nazwy przejścia). No i w końcu po 17.30 zameldowaliśmy się w mieszkaniu naszej lwowskiej koleżanki Sashki.



Lwów - Jasny


Prysznic! Halleluja! Tego nam było trzeba. Pora ruszać z Sashką w miasto kupić bilety na pociąg do Czerniowców, zjeść coś i napić się piwa of course. Pierwsze zdziwienie, że zamiast na dworzec pojechaliśmy prawie do centrum miasta, gdzie w jednym z budynków były...kasy kolejowe. Bilet zakupiony na pociąg o 0.30. Z leżankami! (przypominam, że nie spaliśmy od piątku rano). Kosztował ok 50zł, więc nieźle. Pora ruszyć w miasto. Uwielbiam Lwów od mojej pierwszej wizyty, o której możecie poczytać tutaj. Spędziliśmy miło czas z Sashką, nie będę tu rozpisywał się szczegółowo, ale było dobre piwo, trabant na dachu, czy kibel wypełniony dolarami. Po krótkim relaksie pora dalej ruszać w drogę. Po północy zameldowaliśmy się na dworcu. Z przyjemnością stwierdziliśmy, że nasza podróż wróciła na tory naszego pierwotnego planu. Nasz pociąg docelowo jechał do Sewastopola i był nieziemsko długi. Na Wchodzie każdy wagon - leżanka ma swojego kierownika. Nasz wyglądał jakby dopiero co wyszedł z kolonii karnej gdzieś na Syberii - łysy, napakowany, z miną zabójcy. Wskazał nam burknięciem miejsca i potem bez słowa rzucił czystą pościel. Wagon był bezprzedziałowy - mi trafiło się miejsce przy przejściu, a nie we wnęce. No dobra, mieliśmy jechać ponad 5 godzin do Czerniowców, więc pora się coś wyspać. Haha, a gdzie tam! Mimo, że był środek nocy w wagonie panowała temperatura, przy której rekord ciepła na Saharze to pikuś. Poza tym leżąc obok przejścia, co chwilę ktoś przechodził i mnie trącał. Leżąc w samych spodenkach i lekko skwiercząc przedrzemałem może godzinkę.


Początki sauny


Do Czerniowców zajechaliśmy ok 5.50. Wzięliśmy taxi na dworzec autobusowy, gdzie o 7.10 miał jechać mistyczny bus do Rumunii. Dlaczego mistyczny? To była część naszego planu, której byliśmy najmniej pewni. O tym busie wyczytałem gdzieś na forum, że ktoś nim kiedyś jechał, nie wiadomo, czy teraz jeździ, a jeżeli już, to o której i za ile. Jednego byliśmy pewni - nic innego do Rumunii stamtąd nie jechało :) Po dotarciu na zapyziały dworzec okazało się, że taki bus jest (yeah!!) i nawet można kupić na niego bilety, co niezwłocznie uczyniliśmy (ok 130 HUA = ok. 40zł ). Po godzinnym czekaniu na dworcu w towarzystwie psa przybłędy, zajechał elegancki klimatyzowany autokar klasy LUX. Żartuję. To był typowy ukraiński rzęch pamiętający czasy pierestrojki. Podbijamy z biletami do grubego kierowcy, a ten nam na to (pamiętam jak dziś):
"Co wy mi tu pokazujecie! Bilety kupuje się u mnie, a nie w kasie. Te bilety to kasa dla Janukowycza, a nie dla mnie. Poza tym, jak nie będę miał kompletu to nigdzie nie jadę!"
Yyyyy aha. Bus na 40 miejsc. Na peronie zainteresowani przejazdem nasza 3 i jakaś babuleńka. Odjazd planowo za 10 min, a on mówi, że nie mamy biletów i brakuje 37 ludzi, żeby ruszył. Mała N prawie się załamała. I wbrew pozorom byliśmy z Adamem na taką okazję przygotowani. Znając trochę kulturę Ukrainy mieliśmy w naszych portfelach pewną ilość banknotów € i $ w niskich nominałach. Adam poszedł zagadać:
"Panie, ale my musimy dojechać do tej Suceavy. A jakbyśmy kupili bilet u Pana?"
"Nigdzie nie jadę bo nie mam kompletu"
"Mamy euro w gotówce"
chwila ciszy.. "Dobra, 10€ od głowy i jedziemy"
Oooo nagle nie czeka na komplet? Takiś cwany? No to Adam wziął 2 x 5€, zawinął szczelnie w banknot 10€ i wsunął grubasowi do ręki "To nasze 30€", a ten od razu schował do kieszeni. Pozwolono nam łaskawie wejść na pokład. Obić foteli nie powstydziło by się wziąć Muzeum Rolnictwa w Szreniawie jako przykład dobrze zachowanej ludowej kotary.  Znalazło się kilku chętnych więcej na przejazd i w końcu ruszyliśmy. Do granicy dojechaliśmy bez problemu. Strona ukraińska przepuściła szybciutko. Rumuńska już nie. Kazano wszystkich pasażerom wyjść z busa i otworzyć wszystkie bagaże. Potem uzbrojony po zęby strażnik przyszedł z psem, który obwąchał walizki i wnętrze busa. Po 20 minutach ruszyliśmy, żeby po 2 km stanąć gdzieś przy poboczu obok auta z otwartym bagażnikiem. Kierowca busa wstał, kopnął jakąś ściankę na środku busa i wyjął ze skrytki... czarną walizkę z czystym spirytusem i sprzedał gościowi z auta. Kontrabandziarz zakichany, zrobił by ten kurs nawet na pusty bus, bo miał i tak towar do opchania. Po drodze jeszcze wziął jakiś znajomych do mijanego miasteczka. Do Suceavy udało nam się dojechać krótko po 9.30.

Na dworcu doczytaliśmy, że do Jasny jedzie tylko jeden bus o 11.30. Żadnych kas, informacji itp. Za to dużo dziwnych ludzi i wałęsających się psów. Czas ciągnął się niemiłosiernie. Już z rana był upał, byliśmy głodni i niewyspani. W końcu o 11.20 zajechał mini-busik na 20 miejsce. Tylko 4 były wolne na samym tyle. Wielki, łysy i uśmiechnięty kierowca mówił o dziwo po angielsku. Załadował nasze bagaże, sprzedał bilety (24 Lei = 24 zł ) kazał wsiadać i powiedział, że zaraz wraca tylko musi coś przekąsić. Zajęło mu to 30 min i o tyle wyjechaliśmy po czasie. Od razu wiedzieliśmy czemu nikt nie siedział z tyłu. Polskie zwykłe drogi to przy rumuńskich krajówkach szerokopasmowe autostrady. Pseudo asfalt potrafił nagle się skończyć i przez kilka km był szuter. Moja głowa dotykała sufitu. Wyboi na metr kwadratowy było więcej niż pryszczy na czole gimnazjalisty. Nabiłem sobie pierdyliard guzów. Poza tym na zewnątrz było już lekko 30 stopni. Wewnątrz drugie tyle. Nie dało się ruszyć w żadnym kierunku. Pot lał się gęsto, zacząłem odczuwać odsiedziny. Busik zatrzymywał się we wszystkich wioskach. Męczarnie trwały ponad 3h, kiedy w końcu po godz. 15 dojechaliśmy do celu - miasta Jasny w Rumunii, gdzie na dworcu czekali już na nas nasi rumuńscy znajomi. Pora była zacząć rumuńską przygodę. 

Podsumowanie:

Ilość przejechanych kilometrów - 1120
Czas podróży - 42 h
Ilość godzin snu na 55 godzin nie snu - 2-3 h drzemania
Koszt: ok 259zł (minus 5zł znalezione w Przemyślu)
Wspomnienia i radocha: bezcenne

Dobre rady:

  • Na takie coś zamiast walizki weźcie plecak,
  • Nie ufajcie co wam powiedzą w PKS Przemyśl,
  • Jadąc przez Ukrainę miejcie zachodnią walutę w małych nominałach na ewentualny "bakszysz",
  • Szperajcie ile wlezie po różnych forach internetowych - tam znalazłem info o busie do Suceavy,
  • Miejcie radochę z każdego momentu wyprawy :)

Najlepiej za podsumowanie posłużą słowa Małej N. Dziewczę wiele razy podczas tej podróży było po prostu przerażone. Jechała z dwoma obcymi starszymi od niej kolesiami, na których była totalnie zdana. Nigdy wcześniej nie podróżowała w ten sposób i często w jej oczy zakradał się mały strach. Jednak później na pożegnanie powiedziała nam: "To była jedna z najfajniejszych rzeczy jakie zrobiłam i ciesze się, że się na to zdecydowałam" :)

Bo czasami warto zrezygnować z wygodnego samolotu w imię fajnej przygody!

Ekipa :)