26.02.2014

Słowenia - wybrzeże godne zobaczenia

Kiedy ktoś rzuci hasło "Wybierzmy się na słoneczne bałkańskie wybrzeże!" to pierwsze co nam przychodzi do głowy to Chorwacja. Wybór dość oczywisty i uzasadniony. Ewentualnie na myśl przychodzi też Czarnogóra, jakiś zapaleniec zaproponuje Albanię. Ja jednak krzyknę w tym momencie "Słowenia!". Zdziwieni? W kwietniu 2008 z grupą znajomych mieliśmy zaplanowany wyjazd na zjazd organizacji studenckiej do stolicy kraju Ljubljany. Z lekcji geografii każdy wiedział, że Słowenia ma mały dostęp do morza, ale wtedy przyjrzeliśmy się temu bliżej i podjęliśmy jednogłośną decyzję - 4 dni przed zjazdem spędzimy sobie nad słoweńskim morzem! Był to strzał w dziesiątkę! Zapraszam Was drodzy czytelnicy do podróży po słoweńskim wybrzeżu. Stopem :)

Dojazd

W roku 2008 jeszcze żadna tania linia lotnicza do Słowenii nie latała, więc trzeba było kombinować autokarem. Udało nam się znaleźć połączenie Wrocław - Ljubljana w dwie strony za 450zł, co wtedy było niezłą ceną. Dziś na pewno da się dojechać dużo taniej. Wyjazd o 4.50 rano był dość traumatycznym przeżyciem, bo do Wrocka przyjechaliśmy dzień wcześniej odwiedzić brata. Jeden kumpel był nawet na kawalerskim. Podróż trwała ok 16h, ale zleciała mi szybko, bo dorwałem wtedy książkową nowość - "Gringo" Cejrowskiego. Jazdę umilała nam też paniusia w sukience w panterkę, która opowiadała nam historię swojego życia jak to rzuciła męża i jedzie właśnie do swego kochanka do Włoch. Autokar oczywiście wysadził nas na jakimś parkingu pod hipermarketem. Dwie koleżanki z naszej ekipy umówione były na nocleg u znajomej Słowenki, która resztę paczki podwiozła grzecznościowo pod dworzec kolejowy. Była godzina 23.30. Naszym celem była nadmorska miejscowość Koper. Pierwszy pociąg odjeżdżał o 5.50. Dworzec otwierano o 5.00. Ok, jakoś trzeba przepękać te kilka godzin. Zaburczało nam w brzuchach, więc udaliśmy się na przeciwko dworca do knajpki z wielkim napisem "BUREK".  Burek był czymś na kształt tortilli - ja wziąłem z serem i był ohydny, bleee. O godz. 1 knajpa się zamykała. Wpadliśmy na genialny pomysł wyciągnięcia śpiworów i rozłożenia się na stopniach dworca. Pizgało nieziemsko, a my niczym nie różniliśmy się od dworcowych żuli. Udało się wytrzymać jakoś do 5, kiedy otwarto cieplutki, ogrzewany dworzec.

Euro - żule


Koper

Koper, znany też jako Capodistria, jest największym miasteczkiem na wybrzeżu z jedynym, dość potężnym, portem, jaki posiada Słowenia. Najlepiej dostać się tam pociągiem. Bilet kosztuje ok 10€, ale warto! Pociąg na początku jedzie sobie równinami, ale tuż przed wybrzeżem wjeżdża w góry. Co za widoki!!!! Serpentyny, tunele itp. W pewnym momencie widzimy majaczące hen daleko miasteczko - to własnie cel naszej podróży. Ponad to wiozący nas szynobus miał duże panoramiczne szyby od podłogi do sufitu, aby podziwiane widoki wywierały jak największe wrażenie. Po ok 3h jazdy byliśmy na miejscu. Wcześniej zabukowaliśmy sobie tani hostel (link - dziś jako motel), który na zdjęciach wyglądał fantastycznie i kosztował tylko 10€ ze śniadaniem. Na miejscu okazało się, że hostel, owszem, jest taki jak na zdjęciach. Czego zdjęcia nie pokazywały to wjazdu do portu dla ciężarówek po prawej, tyłów wielkiego hipermarketu budowlanego na przeciwko i betonowego pustego parkingu po lewej. Hałas niesamowity. Na szczęście w pokojach nie było tak źle. Szybki prysznic i pora rozpocząć właściwe zwiedzanie.

Carnajevska ulica


Koper przywitał nas typowo śródziemnomorską zabudową jak widzicie powyżej. Z hostelu doszliśmy dość szybko ul. Anakarską i Carnajevską do głównego placu Titov trg (Piazza Tito), gdzie mieści się Katedra Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny oraz były Pałac Pretorów. Od tego placu najlepiej zacząć zwiedzanie, gdyż odchodzą od niego urokliwe wąskie uliczki pełne kawiarni, starych urokliwych domów - czujemy się bardziej jak we Włoszech (w mieście język włoski jest drugim językiem urzędowym). Tymi uliczkami dochodzimy do wybrzeża, gdzie akurat stacjonowały dwa niszczyciele NATO. Robiły wrażenie. Trafiliśmy do pustego o tej porze roku miejskiego kąpieliska z małym parkiem i kamienistą plażą, gdzie można się zrelaksować, wypić piwko, zjeść dobre lody i poobserwować wypływające z portu statki. Później wieczorem wróciliśmy w to samo miejsce, bo świetnie nadaje się na oglądanie zachodu słońca. Przy głównej części wybrzeża znajdują się też liczne knajpki, reda dla jachtów i mała promenada, którą dochodzimy do świetnie zachowanej byłej bramy miejskiej z czasów rzymskich. Bramą wracamy do labiryntu urokliwych uliczek (jedną z najładniejszych jest ul. Kidriceva), którymi udajemy się z powrotem do hostelu, aby przy butelce znakomitej Borovicki ustalić plan na kolejne dni.

Była brama miejska

ul. Kidriceva


Izola

Naszym pierwszym celem było oddalone o 10 km liczące sobie 15 tyś mieszkańców miasteczko Izola. Zaczęliśmy kombinować jak najlepiej i najtaniej się tam dostać. Ktoś rzucił hasło - "Jedźmy na stopa!". Chwilę później byliśmy już podzieleni na 4 dwójki i gotowi do wyścigu "Kto pierwszy dotrze do..." . Moim współstopowiczem została Agata. Z tyłu hipermarketu "pożyczyliśmy" kilka kartonów, wymalowaliśmy na nich "Izola" i ruszyliśmy na trasę. Była przepiękna pogoda, więc w drogę! Nie mieliśmy zielonego pojęcia, czy Słoweńcy chętnie biorą autostopowiczów, ale naszą podwózkę z Agatą złapaliśmy w 5 minut! Wzięło nas dwóch młodych chłopaków rozklekotanym vanem. Nic nie kumali po angielsku, ale domyśleliśmy się widząc stos krat piwa, że jadą na grubą imprezę. Drogą do Izoli jest niesamowita - prowadzi cały czas przy samym morzu - od niego oddziela nas tylko kamienny murek.

Widok z okna auta jadąc do Izoli


W ustalonym wcześniej punkcie zbornym stawiliśmy się z Agatą jako pierwsi. Zwycięstwo! Czekając na pozostałych pokrążyliśmy dookoła chłonąc niesamowity klimat miasteczka. Izola jest przepiękna! Jest malownicza, cicha, wręcz melancholijna. Reszta ekipy dołączyła w krótkich odstępach czasu, podzieliliśmy się wrażeniami ze stopowania (jedną parę podwiozła para alfonsów swoim Pimp Wagen) i daliśmy nura w wąskie uliczki. Miejscem centralnym Izoli jest Katedra Św. Maura na placu o tej samej nazwie. Katedrę można zwiedzać, ale wtedy była zamknięta. Mijając babuleńki zażywające słońca doszliśmy do wspaniałego Pałacu Besenghi degli Ughi z XVIII wieku należącego kiedyś do bogatej rodziny Besenghi, a dziś służący za miejsce ślubów.

Pałac Besenghi degli Ughi. Niestety wąskie uliczki nie pozwalały złapać całego budynku w obiektyw


Sam "czubek" Izoli zajmuje wyłącznie park i kamieniste plaże. Zażyliśmy sobie na pomoście słonecznej kąpieli relaksując się na całego (jedna z koleżanek zaliczyła też kąpiel wodną bohatersko wyławiając okulary kumpla, które spadły z pomostu). My nie Stachurski i po pewnym czasie zaczęło nam burczeć w brzuchach. Promenadą doszliśmy do części wybrzeża z knajpami. Nie polecam, Drogo i pod turystę. Postanowiliśmy poszukać knajpy, gdzie jedzą miejscowi i na takową trafiliśmy. Wystarczy minąć wszystkie na wybrzeżu i wejść trochę w miasteczko. Za 5.50€ dostałem rosół z krewetek, rybę w smażonych wodorostach i ziemniakach oraz tiramisu. Niebo w gębie! Furorę robił włoski dystyngowany dziadziuś w dresie, który przyjechał na obiad starym zabytkowym autem i darł się na każdego kto podchodził zrobić sobie zdjęcie z autem. I właśnie kiedy tak siedziałem sobie najedzony w słonku z piwkiem w ręku dopadł mnie mój ulubiony podróżniczy błogostan!

Włoski dziadziuś w swoim limo


Trochę się w tej knajpie zasiedzieliśmy. Nieopodal w morzę wychodził na ponad 200 metrów kamienny falochron. Z 3 kumplami bez zastanowienia udaliśmy się na jego czubek. Potem zdążyliśmy jeszcze zobaczyć okazałą marinę z luksusowymi jachtami i trzeba było pożegnać Izolę. I znowu zawody na stopa! Tym razem podrzuciło nas starsze niemieckie małżeństwo swoim klasycznym do bólu niemieckim mercem. Kiedy już wszyscy zajechali na hostel ustaliliśmy, że następnego dnia atakujemy na stopa włoski Triestr, który jest rzut kamieniem od Kopru. Tą wyprawę drogi czytelniku opiszę w osobnej notce,bo to miasto jest tego warte :) Wróciliśmy późnym wieczorem i wyznaczyliśmy nasz kolejny cel - Piran. Ponad to męska część ekipy była już zdeterminowana żeby w końcu zażyć kąpieli w morzu, bo pogoda była świetna, a i woda w miarę ciepła mimo kwietnia. No to jeszcze nakręciliśmy mały filmik z Borovicką w roli głównej i spać. 

Piran

Wstajemy rano, patrzymy za okno, a tam...deszcz ^#$^#$%&!*%^! Akurat w dzień, gdzie jedziemy do jednego z najpiękniejszych miasteczek Słowenii, w dzień, kiedy chcieliśmy się wykąpać w morzu. Nic to, kichać na deszcz. Chwilę potem staliśmy na wylocie machając kartonami z napisem "Piran". Łapanie szło opornie, bo Piran leży na samym cyplu i dalej już nie ma żadnej drogi. Na szczęście zatrzymała się jakaś kobieta, która zgarnęła mnie z Agatą i później jeszcze jedną dwójkę z ekipy. Okazało się, że pracowała z Ministerstwie Spraw Wewnętrznych i jechała odwiedzić rodzinę w Piranie. Połowę trasy jedzie się wybrzeżem, by potem wjechać w lekkie góry. Punktem zbornym ekipy było serce Piranu - Plac Giuseppe Tartiniego, słynnego skrzypka, którego posąg stoi w centralnej części placu. Znajdziemy tam również jego dom w kolorze czerwonym - jest to jedna z najstarszych budowli w mieście. Nie mogliśmy doczekać się jednej dwójki, więc ruszyliśmy ordynarnie zwiedzać bez nich :)

Plac i posąg Giuseppe Tartiniego


Z placu wspinamy się wąską ulicą do kościoła Św. Jerzego z wysoką na 47 metrów dzwonnicą, na którą można wejść - niestety była zamknięta. Ale nic straconego. Wystarczy trochę wysiłku i brukowaną ul. IX Korpusu można podejść na okazałe mury miejskie górujące na Piranem. Kiedy tak się wspinaliśmy z naprzeciwka wyłoniła się schodząca brakująca dwójka z naszej ekipy. Nie mieli pojęcia jak tu trafili, bo ich kierowca wyrzucił ich gdzieś pod Piranem. Mury miejskie z czasów dawnych to punkt obowiązkowy. Można na nie wejść bez żadnych przeszkód i rozciąga się z nich NIE-SA-MO-WI-TY widok na Piran. Zresztą zobaczcie sami:

wowowowowowowowow, czyżyn `t?

Szkoda tylko, że pogoda nie dopisała. Wyobraźcie sobie ten widok w pełnym słońcu. Aż nie chciało się schodzić z murów. W końcu jednak trzeba było. bo pogoda nie rozpieszczała. Zrobiliśmy sobie rundkę wokół Piranu podziwiając wąskie uliczki,  małą latarnie na czubku cypla, czy potężny średniowieczny podziemny zbiornik wodny na Placu Privomajskim. Dla chętnych jest też małe muzeum nurkowania, ale nie skorzystaliśmy. 

W planach mieliśmy jeszcze podjechać i pozwiedzać niedalekie Portoroz, ale pogoda dała nam się we znaki. Wszyscy byli lekko przemoczeni, zziębnięci i pociągający nosem. Postanowiliśmy wracać do Kopru. Łapanie stopa szło dość opornie, ale w końcu zlitował się nad nami młody chłopak i podwiózł pod sam hostel. Wszyscy poszli szybko spać, bo następnego dnia pora było wracać do stolicy na rozpoczynający się zjazd studencki.

Dobre rady na koniec:
  • Nie jedz słoweńskiego burka z serem - weź z mięsem,
  • Ze stolicy na wybrzeże jedź pociągiem - widoki niesamowite,
  • Za bazę wypadową po wybrzeżu wybierz Koper,
  • Nie nastawiaj się na typowo plażowy klimat,
  • Omijaj knajpy "pod turystę" - znajdź taką gdzie jedzą miejscowi,
  • Daj się zgubić w plątaninie wąskich uliczek,
  • Śmiało po wybrzeżu podróżuj na stopa,
  • Słoweńcy to mega przyjaźni ludzie!

Ekipa :)


I kilka fotek więcej:

Katedra w Koprze

Koper - Pałac Pretorów

Koper - niszczyciele NATO

Koper - zachód słońca widziany z plaży miejskiej

Izola - kamienie na promenadzie
Izola - podróżniczy błogostan uchwycony w obiektyw :)
Piran - czerwony dom Tartiniego, w tle wieża kościoła Św. Jerzego

Piran

Piran - mury miejskie

Piran - latarnia na cyplu

Piran

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz