19.08.2014

Nurkowanie na Gozo, czyli jak spełnić marzenie, którego się nie miało

W trakcie edukacji w szkole podstawowej jest taki okres, że lekcje w - fu odbywają się na basenie. Ta szczytna idea ma na celu nauczenie kolejnego pokolenia Polaków pływać i wyłowić zarazem przyszłych mistrzów olimpijskich. Cóż, moja przygoda olimpijska skończyła się po kilku zajęciach, kiedy się rozchorowałem i do basenu nie wróciłem. Skutek? Nie umiem pływać. Jakoś tak się ułożyło, że nie nauczyłem się wtedy, jak i przez kolejne lata życia. Dlatego nigdy nie kozaczyłem i nie zapuszczałem się na głęboką wodę, przed którą czułem pewien lęk. Dlatego też na liście moich marzeń małych i dużych nie było nurkowania, a już na pewno nie było go w planie, kiedy wsiadałem na pokład samolotu na Maltę. Jednak podróże mają to do siebie, że jedno przypadkowe spotkanie może sprawić, że zrobisz coś, czego jeszcze kilka minut temu za żadne skarby byś nie zrobił :)

Początek całego zamieszania opisałem w notce o zwiedzaniu Gozo rowerem, którą znajdziecie --> TUTAJ . Przeczytajcie najpierw koniecznie! Dojdziecie tam do akapitu, gdzie razem z Larą poznajemy Mike`a i Majkę. Jak pisałem Mike zaproponował nam i naszym rowerom podwózkę do Rabatu. Podczas jazdy zaczął przechwalać się, że jak nurkować to tylko z nim, że inne szkoły idą na ilość, nie na jakość itp. Biła przy tym od niego niesamowita pewność siebie. Spytałem się po polsku Majki, czy to tylko czcze gadanie, czy naprawdę jest taki dobry. Majka bez zawahania potwierdziła, że jest najlepszy, i że specjalnie przyjechała tu z powrotem pracować tylko u niego. Poczułem wtedy specyficzne ukłucie w głowie - podświadomie wiedziałem już, że chce to zrobić, ale jak to, przecież nie umiem pływać! Zapytałem Mike`a :
- Mike, wszystko super, ale mam proste pytanie. Nie umiem pływać i boję się głębokiej wody. Mogę mimo to nurkować?
- Pewnie Maciej, nie ma żadnych przeciwwskazań.
I wtedy już wiedziałem, że chce to zrobić. Że zawsze chciałem to zrobić. Że było to moje marzenie, którego nie miałem, bo schowane było za strachem przed wodą. Wiedziałem, że teraz, albo nigdy. Lara przystała ochoczo i dwa dni później byliśmy z powrotem na Gozo.

Prom z Malty miał opóźnienie 20 minut, ale Mike czekał na nas i od razy zawiózł do swojego domu, gdzie w ogromnym garażu mieściła się jego szkoła nurkowania. Nurkować miała tylko nasza czwórka. Spisałem testament i Mike zabrał się do obrabiania dwójki nowicjuszy (Lara, chodź doświadczona surferka, też wcześniej nie nurkowała). Wszystkie zasady nurkowania tłumaczył tak przejrzyście, że po niecałej godzinie mieliśmy już wszystko opanowane w małym palcu. 

Szkoła Mike`a

Mike stwierdził, że to jedyne ryby, które dziś zobaczymy, więc zrobi nam fotę

Potem jeszcze dopasowanie stroju. Jak założyłem cały kombinezon, zaczęło się pompowanie adrenaliny przez organizm - zaczęło do mnie docierać w co się pakuję. Mike zauważył naszą lekką nerwowość i zaproponował:
- Chcecie zobaczyć moją małą cziłałę? Słodki psiak
Jasne, dawaj ją tu. Szybkie zawołanie i słyszę wolne tu dum!tu dum!tu dum! F**k większego rottweilera to ja w życiu nie widziałem, ale przynajmniej nerwy lekko odpuściły :) Majka przyjechała, sprzęt gotowy i załadowany. Ruszamy!! Mike zaproponował miejsce, do którego dojazd jest tragiczny, ale rafa dość fajna do nurkowania dla nowicjuszy. Fakt, dojazd był fatalny, rzucało niemiłosiernie, ale miejsce wyglądało fantastycznie. No to jedziemy z koksem!





Gotowy!
Po sekundzie w kombinezonie byłem mokry - słońce dawało niemiłosiernie. Wszedłem do wody, która wlewając się do środka dawała miłą ochłodę. No dobra, teraz najtrudniejsza część - próbne zanurzenie głowy z rurką do oddychania w ustach. Moje serce waliło tak, jakby chciało przebić materiał. I wtedy na prawdę cieszyłem się, że miałem obok siebie Majkę. Spokojnym i, co ważne, polskim głosem mówiła mi co mam robić. Pozwoliło mi to pokonać pierwszy strach i skupić się na zadaniu. Zanurzyłem się i...oniemiałem z zachwytu. Niesamowita przejrzystość dna morskiego, rybki, jeżowce itp. Zaraz, zaraz, czy ja o czymś nie zapomniałem? Ah tak, ODDYCHAJ!!! Hrhrhrhrhrhrhr, tfu i wynurzenie po kilku sekundach opity wodą. No nikt nie obiecywał, że będzie łatwo. Ja przerażony jak cholera. I po raz kolejny pomógł cudownie spokojny głos Majki. Zanurzyłem się ponownie i.. tak już zostało :) Przyjąłem prostą taktykę - nie myśleć o oddychaniu, tylko skupić się na podziwianiu piękna podwodnego świata. Powoli zaczęliśmy schodzić co raz głębiej. Mike widząc nasze spięcie co chwilę robił jakieś głupie sceny: to rwał wodorosty i przykładał do jajek, czy wykonywał podwodne wygibasy. Szybko zapomniałem o oddychaniu - szło samoczynnie. 

Pierwsze myśli po zanurzeniu

Drodzy czytelnicy. Podwodny świat jest przepiękny. Jest w nim coś innego, nie do opisania. Gdzie się nie spojrzysz to zachwyt. Niesamowicie kolorowe rybki, błękit wody, lekkość w unoszeniu się w niej. Coś nie do opisania słowami. 



Nawet się nie spostrzegłem jak znaleźliśmy się na 10 metrach głębokości. Nagle rafa urwała się jak ścięta nożem i przed nami pojawiła się bezkresna głęboka toń. Nagle Mike pokazał Majce środkowy palec i potem znak "ok". Majka zrewanżował się tym samym. Na to Mike wskazał na nas i na wprost bezkresnej toni i zapytał znakiem "płyniemy?" . Przeżegnałem się i pokazałem "Płyniemy!". Mike złapał mnie i Larę i zaczął powoli holować w nieznane. Przeżycie nie do opisania - czułem się jakbym latał. Potem powiedzieli mi, że nad naszymi głowami przepłynął statek, ale byłem tak oczarowany momentem, że nawet nie zauważyłem. Nagle w oddali zamajaczył kształt pojedyńczej skały, która wystrzeliwała z dna morskiego. Płynęliśmy właśnie do niej. Później Mike powiedział, że nazywa się Middle Finger (Środkowy Palec) i przeważnie nigdy nie zabiera tam nowicjuszy. To chyba nieźle mi szło jak na pierwszy raz ;) Na samym Środkowym Palcu było przepięknie - ławice ryb we wszystkich kolorach wokół nas, śmignęły nawet dwa wielkie tuńczyki.

Na czubku Palca
No cóż powietrze w butli nie sługa, więc trzeba było powoli wracać. Po drodze nagle Mike kazał nam uklęknąć w kółku na dnie i demonstracyjnie wyjął na chwilę ustnik z buzi. Potem zrobiła to Majka. Potem pokazał na mnie. Oooo nie! Na Palca popłynąłem, ale życiodajnej rurki nie wyjmuję. No to Mikę wziął mnie sposobem. Wyciągnął ustnik, podpłynął do Lary, dał jej buziaka i pokazał na mnie. O ty! Na męską ambicję wjeżdżasz? Zakląłem w duchu i zrobiłem tak samo. Udało się, ale myślałem, że umrę ze strachu. Potem jeszcze zostałem podjudzony żeby zrobić fikołka ;)



Godzina z hakiem prawie minęła, więc pora na wynurzenie. Po drodze jeszcze wymacaliśmy kilka gąbek (zupełnie jak kobiecy cycek ;) i jeżowiec ukłuł mnie w palec. A chwilę po wynurzeniu wyglądałem tak:


Pierwsze co zrobiłem po wynurzeniu to...pobiegłem siku. A potem po prostu chciałem krzyczeć całym sobą. To było NIE - SA - MO - WI - TE!!! Nie mogłem ustać w miejscu - adrenalina wciąż robiła swoje. Mike szybko zajął się moim kolcem w palcu (nie pytajcie jak). Zgodnie stwierdził z Majką, że jak na pierwszy raz oboje z Larą byliśmy świetni. Widział jak jestem cały czas przerażony (bo byłem, mimo tego całego piękna dookoła), mimo to co chwilę przełamywałem swoje lęki. Co chwilę powtarzał "amazing, amazing" :) Prosto z plaży zabrał nas do miasta i postawił po rogalu pastizzi. Potem zabrał nas do tradycyjnej lodziarni. Na koniec wróciliśmy do niego na chatę, gdzie zobaczyliśmy na gorąco zdjęcia, by potem zostać odwiezionym prosto na prom.

I to wszystko co właśnie napisałem nie miało by miejsca, gdyby nie przypadek. Wyobraźcie sobie, że podczas rowerowego zwiedzania Gozo robimy malutką zmianę w trasie, zostajemy 5 min dłużej na plaży itp. Nie wpadamy wtedy na Mike`a i Majkę pod Lazurowym Oknem. Nie mam wtedy za sobą tak niesamowitego doświadczenia. I jak tu nie kochać podróży? :)
Za cały dzień spędzony ze wspaniałymi ludźmi, ponad godzinę nurkowania i podwodne zdjęcia Mike skaskował 50€, co nie jest ani drogo, ani tanio. Ale nurkując z nim zyskujecie tzw. wartość dodaną, której nie dadzą wam inne szkoły na Malcie. To jest jego pasja, nie robi tego tylko dla kasy, ale przede wszystkim dla tejże samej pasji nurkowania. Mimo, że przez cały czas pod wodą byłem przerażony, to wiedziałem, że nic mi nie grozi, kiedy Mike i Majka są obok. Nie jesteś tam traktowany jako kolejny klient, tylko jak przyjaciel i kolejna "ofiara", którą trzeba zarazić nurkowaniem. Także jeżeli kiedykolwiek będziecie na Malcie to nurkowanie tylko z Next Dive :)

Z Mike`iem
Dla mnie osobiście nurkowanie sposobem na życie się nie stanie, ale to było coś tak wspaniałego, że na pewno jeszcze nie raz zejdę pod wodę. Polecam każdemu z czystym sercem, nawet tym nie umiejącym pływać :) Ja mogę za to skreślić z mojej listy marzeń kolejną rzecz, mimo że jeszcze 2 miesiące temu nie miałem pojęcia, że ona się na niej znajduję :) Pamiętajcie, kto podróżuje, ten dwa razy żyje!

18.07.2014

Odpust po maltańsku, czyli jak się bawić w imię św. Katarzyny

Każdy z nas chodź raz w życiu był na festynie parafialnym z okazji odpustu, czyli święta patrona danej parafii. Przaśne stragany, wata cukrowa, wujek Janusz z wąsami ociekającymi tłuszczem od kiełbasy z grilla, schola dająca czadu ze sceny - mniej więcej takie stereotypowe obrazki przesuwają nam się przed oczami. Co by jednak nie mówić takie wspomnienia należą raczej do tych pozytywnych. Nieoczekiwanie dla mnie, podczas mojego pobytu na Malcie, miałem okazję zobaczyć na własne oczy jak taki odpust świętuje się na tej małej śródziemnomorskiej wyspie.  

Podczas mojego poprzedniego pobytu na wyspie 7 lat temu poznałem kilku Maltańczyków, z którymi starałem się cały czas utrzymywać kontakt. Kiedy moja kolejna wizyta stała się faktem napisałem niezwłocznie do jednego z nich - Marco. Jedną z informacji, którą od niego uzyskałem było, że przylatuje idealnie w okresie tzw. "local fiestas", czyli lokalnych imprez organizowanych przez każde miasto/miasteczko/wieś na cześć ich świętego patrona. Od razu zaproponował, że zabierze mnie do jego rodzinnej miejscowości na taką właśnie fieste, gdyż idealnie odbywa się ona w terminie kiedy będę. Dwa razy nie trzeba było mnie namawiać. I tak pewnej słonecznej niedzieli znalazłem się z Marco i innym kumplem Alistair`em w miejscowości Żejtun.


Pierwsze, co się rzuca w oczy po przyjeździe do miasteczka to flagi. Są ich setki i są na każdym domu. Małe, średnie, duże i monstrualne. Dominujące kolory to zielony i czerwony. Już od pierwszych zabudowań wszędzie wiszą bogate i misterne dekoracje. Również z dominującym czerwonym i zielonym. Marco, jakby czytając mi w myślach, pośpieszył z wyjaśnieniami. Otóż każdy taki "odpust" skupia się oczywiście wokół osoby świętego, ale główną rolę odgrywają w nim tzw. "bands", czyli orkiestry. Taka orkiestra to coś więcej niż sami grajkowie - często jest to klub, wokół którego integruje się lokalna społeczność. Popieranie danej orkiestry często przechodzi z ojca na syna. Siedziba orkiestry to miejsce spotkań, jest bar, organizowane są różnego rodzaju imprezy kulturalne, na ścianach wiszą ozdobne płyty z nazwiskami dyrygentów i szefów orkiestry, gabloty wypchane są różnego rodzaju trofeami. W Żeljtun istniały dwie "bands" - czerwoni i zieloni, i właśnie na ich "rywalizacji" opiera się całe świętowanie. Plan dla mieszkańców na niedziele wyglądał następująco:
9.00 - 13.00 parada i świętowanie czerwonych
13.00 - 17.00 parada i świętowanie zielonych
17.00 - 19.00 doprowadzenie się do porządku
19.00 - kościółek, procesja z figurą św. Katarzyny
21.00 - fajerwerki i wypad nad morze w celach kąpielowych
Przyznajcie, że dość ciekawa kolejność - w Polsce raczej najpierw do kościoła, a potem impreza ;)
Jako, że Marco był za zielonymi, to zajechaliśmy na 13.00. Na początek cisza, ale im bliżej głównego placu miejskiego, tym większy harmider.



Wejście na plac blokowała kolumna zielonych idących w paradzie. W środku kolumny pchana była ogromna konstrukcja, pod którą szła i dawała czadu orkiestra.  




Nad placem dominował ogromny kościół, a w jego centralnej części znajdowała się ozdobna scena z miejscami dla obu orkiestr, które wieczorem miały dać wspólny koncert. Ale na razie "rządzili" zieloni, którzy "przejęli" pałeczkę po czerwonych. Wszyscy tańczyli, darli ryja, rzucali butelkami i kubkami z piwem, oblewali się wodą, włazili na barana. Najlepsza akcja była, kiedy kolumna zatrzymała się przed...siedzibą czerwonych. Zaczęły się wzajemne bluzgi, złośliwości, latały kubki, musiała wjechać policja tworząc kordon i uspakajać co bardziej krewkich. Jednak cały czas miało się wrażenie, że ci adwersarze wieczorem będą wspólnie świętować, co potwierdził Marco. 

Siedziba czerwonych

Lekkie niesnaski
Po zaopatrzeniu się w piwko weszliśmy zobaczyć siedzibę czerwonych od wewnątrz (wielkie poświęcenie ze strony Marco). Kiedy weszliśmy do głównej sali, moje klapki zostały w miejscu, a ja poszedłem dalej. Podłoga kleiła się po porannym świętowaniu czerwonych jak lep na muchy. Nikt nie sprzątał, bo po co. Przecież wieczorem znów się pobrudzi. Kiedy wyszliśmy kolumna podchodziła już pod siedzibę zielonych, która znajduje się...100 metrów vis a vis czerwonych. I wtedy zaczęło się największe balangowanie. Czegoś takiego nie widziałem wcześniej - ludzie jakby dostali szału, ale takiego pozytywnego. Każdy gramolił się komuś na barana, wszyscy zaczęli wydzierać się wniebogłosy śpiewając pieśni intonowane przez orkiestrę na cześć św. Katarzyny.








Dookoła latały butelki z piwem, ludzie polewali się wodą i wszystkim, co mieli pod ręką. Większość już była porządnie wcięta, a to nie była nawet 15.00. Odwiedziny w siedzibie zielonych również zakończyły się pozostawienie klapków w progu. Uzupełniliśmy płyny, pooglądaliśmy ozdobne płyty na ścianach ze wszystkimi dyrygentami oraz okazałe trofea i wróciliśmy na zewnątrz. Nagle w tłum wjechała makieta smutnego banana ośmieszająca czerwonych.


Po chwili, długo się nie zastanawiając, włączyłem mój aparat na nagrywanie filmu i dałem nura w sam środeczek kotłującego się tłumu:


Na koniec na balkon siedziby weszła jakaś lokalna piosenkarka i zaczęła śpiewać hymn na cześć św. Katarzyny. Wtedy to już nawet zaczęli śpiewać wszyscy gapie dookoła. Nawet ja zacząłem śpiewać, mimo że nic nie rozumiałem. Dałem się ponieść temu całemu pozytywnemu szaleństwu.



Cała impreza zaczęła wygasać przed 17. Ludzie zaczęli powoli wracać do swych domów, aby przygotować się do głównych obchodów w kościele. Sęk w tym, że połowa z nich była nieźle nawalona. Fajnie musi wyglądać część kościelna - połowa ludzi słaniających się w ławkach, ktoś wybiegający w trakcie z powodu małych nudności. Marco potwierdził, że takie przypadki to norma. Wyobraźcie sobie takie coś w Polsce :) Na wieczorne uroczystości już nie zostaliśmy, gdyż skorzystałem z zaproszenia Marco na obiad do innej miejscowości gdzie aktualnie mieszkał.

Alistair, ja i Marco
Cóż, jak widzicie odpust po maltańsku nie wygląda nawet w połowie jak w Polsce :) Maltańczyk nie ma wątpliwości - jeżeli świętować, to już na całego. Było w tym wszystkim coś naprawdę fajnego - mimo otaczającego cię pijaństwa i pandemonium cały czas miało się wrażenie, że jest to jednak święto religijne i ludzie nie bawią się żeby się nawalić, tylko żeby na prawdę uczcić swoją świętą patronkę, w tym przypadku św. Katarzynę. Ciekaw jestem tylko co by na taką formę oddawania czci powiedziała sama zainteresowana ;) Również po raz kolejny utwierdziłem się w przekonaniu, że jeżeli podróżować, to tylko na własną rękę. Bo czy biuro podróży ma w ofercie uczestnictwo w czymś takim?? :)




13.07.2014

Rowerem po Gozo

No i po 7 latach jestem z powrotem na maltańskiej wyspie Gozo. O mojej pierwszej wizycie możecie poczytać >>tutaj<<  Tym razem jednak postanowiłem zmienić środek transportu z autostopu na rower, co okazało się strzałem w dziesiątkę! Drodzy czytelnicy, po dłuższej przerwie ponownie zapraszam na małą podróż z moją skromną osobą :) (w celu lepszego odbioru tej notki odpalcie sobie mapę Gozo) 

Kiedy moi maltańscy przyjaciele usłyszeli, że mam zamiar zjeździć wyspę rowerem zaczęli pukać się w głowę. Maltańczycy nazywają Gozo "Wyspą Siedmiu Wzgórz" i nie bez przyczyny. Na mapie może się wydawać płaska jak stół, ale prostych dróg jest tam jak na lekarstwo i jeździ się tam systemem "pod górkę, z górki, pod górkę, z górki" itp. Idealnie :) o to właśnie chodziło :)

Początkowo planowałem eskapadę w pojedynkę, ale mieszkając w hostelu niczego nie zakładaj z góry. Dzień wcześniej wróciłem dość późno w doskonałym humorze po całonocnym testowaniu maltańskiego piwa, czy aby nie za mdłe, kiedy w pokoju przywitała mnie uśmiechnięta Hiszpanka (wiem jak to brzmi, ale pamiętajcie, że w hostelu wynajmuje się łóżko, a nie pokój;). Drodzy czytelnicy, poznajcie Larę. Wulkan energii z Teneryfy, który towarzyszył mi w moich eskapadach przez kilka kolejnych dni. Po kilku minutach rozmowy stwierdziłem, że Lara to taka sama podróżnicza dusza jak ja i bez zastanowienia zaproponowałem dołączenia do rowerowego wypadu, na co ona przystała z przyjemnością. Krótki sen, rano szybki prysznic i śniadanie i w drogę!

Po godzinnej jeździe busem zameldowaliśmy się na terminalu promów w Cirkewwa. Było po 9, a słońce dawało już niemiłosiernie. Bilet na prom kosztuje 4.65€ i jest ważny w dwie strony. Po ok 30 min rejsu postawiliśmy nasze stopy na wyspie. Wypożyczalnia rowerów, tak jak pamiętałem, znajduje się zaraz na lewo po wyjściu z terminala. Rower z kaskiem na cały dzień kosztował nas 10€ (update 2016 - już 15€ bo nowe rowery) i był solidną konstrukcją na każdą nawierzchnie. Ok, to jedziem! Jako pierwszy przystanek obraliśmy plaże Ramla Bay po drugiej stronie wyspy. Doskonale pamiętałem, że aby tam dojechać trzeba "wspiąć" się do miejscowości In - Nadur. Droga cały czas pod kątem 45 stopni, jakieś 11 km. Po dojechaniu/podprowadzeniu roweru do pierwszych zabudowań wyglądałem tak:

Ten maleńki stateczek w tle to potężny prom zbliżający się do terminalu.

Osiągnąwszy In - Nadur zaczęliśmy kierować się znakami na plaże. Zjechaliśmy sobie lekko z górki kilka kilosów, skończyły się zabudowania i ukazała nam się tablica "Welcome to San Bas Bay". Shitt! Pomyliliśmy drogę! Nieeeeeee! No dobra jak już tu jesteśmy to zobaczmy te plażę San Bas. Samo dojście od ostatnich zabudowań In - Nadur na plaże to ok 2 km szutru schodzącego w dół pod takim kontem, że sprowadzanie roweru ręcznie groziło wywrotką, a co dopiero zjechanie. Po kilkunastu minutach męczarni dotarliśmy na miejsce i ukazał się nam wspaniały widok - mała dziewicza plaża z czyściutkim czerwonym piaskiem i krystaliczną wodą. Plażowiczów ok 6, przy plaży mały barek. WOW! Czasami warto pomylić drogę :)

Ta dróżka w tle to jedyne dojście na plaże

No to co, hop do wody!!!! O, a co to? Meduzy! Dziesiątki! I to te parzące. Niestety trzeba było uważać w wodzie, żeby jakiejś nie dotknąć. Trochę to ograniczało swobodę kąpieli... . Kiedy tak sobie z Larą na to narzekaliśmy zagadał nas opalający się niedaleko facet z żoną. Okazał się przesympatycznym Włochem, który postanowił oczyścić plażę z meduz. Przez pół godziny łaził z żoną w wodzie, aż nie wyłowili prawie wszystkich meduz do 10 metrów w głąb morza. W końcu można było poszaleć w wodzie :)



I tu mała dygresja. W hostelu meldował mnie młody właściciel Trevor. Dwie hotelarskie dusze od razu stały się dobrymi ziomkami - zanim poszedłem do pokoju przegadaliśmy chyba godzinę. I wracamy na plażę. Po wyjściu z wody udałem się do baru po napoje chłodzące. Wracam, a tam jakiś koleś podnosi się z koca. Patrzę, a to Trevor! Nasze miny były bezcenne :)  Po ok 1,5h stwierdziliśmy, że pora ruszać dalej w drogę. Perspektywa pchania rowerów pod górę nie była zachęcająca, ale wtedy, jak wybawienie, pojawił się małym jeepem koleś, który siedzi na plaży cały dzień i za 2,5€ podwozi do In - Nadur. Bierem! Po dotarciu na miejsce pojawiło się pytanie co dalej. Przed przyjazdem na Maltę obiło mi się o oczy, że w miejscowości Marsacośtam znajduję się zatoka z pięknymi, tradycyjnymi, kolorowymi łódkami rybackimi. Patrzymy na mapę Gozo, a tam na północy leże Marsalforn. To musi być to. Jedziemy. Kolejne naście kilometrów to podjazdy pod strome serpentyny, zjazdy na łeb na szyje, cudowne widoki, zagubione w polu małe kościółki, dźwięk świerszczy, palące słońce - tego właśnie oczekiwałem od tego wypadu :) Do samej mieściny zjechaliśmy pędząc z górki prosto na zatokę, która wyglądała tak:


Hmm, a gdzie te łódki? Zaczepił nas uśmiechnięty maltański Janusz z wąsem i zaprosił nas do swoje knajpy na rybę, którą osobiście zaprezentował po wyjęciu z lodówki. Usiedliśmy przy stoliku i spytałem się kelnerki co z tymi łódkami. A ona wielkie oczy, i że pierwsze słyszy. Eeeee yyyy. Wyciągnąłem mapę całej Malty i zacząłem się śmiać sam z siebie. Takowa zatoka jest, owszem, ale nie w Marsalforn na północy Gozo, ale w Marsaxlokk na południu Malty - chyba dwie najbardziej oddalone od siebie miejscowości w całym państwie ;) No cóż, przynajmniej ryba dobra. No i tak siedzę, patrze, a tu idzie Trevor z dziewczyną. "Człowieku, przestań mnie śledzić" ;))) Zjedli, popili, można ruszać dalej. Tym razem celem Lazurowe Okno na zachodzie wyspy. 10 km pokonaliśmy w ok 100 lat, bo o płaskiej drodze mogliśmy oczywiście pomarzyć. Ja już od słońca wyglądałem mniej więcej tak. Po drodze minęliśmy pomnik Jezusa a la Rio i ruiny starożytnego akweduktu. 



Dojechaliśmy do San Lawrenz. Teraz pozostało tylko zjechać kilka km na łeb na szyję w dół do Lazurowego Okna. Powiedziałem do Lary, że z powrotem nie ma bata, łapiemy jakąś okazję, bo ponowny podjazd może nas już przywołać o atak serca. Kiedy dotarliśmy na miejsce od razu zapomnieliśmy o zmęczeniu, bo czyż znajdując się w takim miejscu chce się komuś myśleć, o czymś tak błahym?:



Kiedy tak byliśmy pod Oknem usłyszałem polską mowę. Jakieś dziewczę namawiało Polaków na nurkowanie. Towarzyszył jej dziarski na oko 40 - latek, który również namawiał rodaków po angielsku na zejście pod wodę. Kiedy zauważył, że się przysłuchuje od razu wypalił:
 - Też chcesz ponurkować?
I tak poznałem Mike`a i jego polską asystentkę Majkę. Za możliwość nurkowania z Larą podziękowaliśmy, ale od słowa do słowa wyszło, że przyjechaliśmy rowerami i szukamy podwózki pod górę. Mike bez zastanowienia:
 - Jadę właśnie do Rabatu po sprzęt. Mogę was podrzucić z rowerami.
Królu złoty!!! Jedziemy! Podczas jazdy doszło miedzy naszą czwórkom do rozmowy, której skutkiem było zrobienie przez mnie dwa dni później jednej z najbardziej szalonych rzeczy w moim życiu. Ale o tym już napiszę w osobnej notce :)

Mike wyrzucił nas w środku "stolicy" Gozo - Il Rabat. Nad miastem, jak i nad całą wyspą, góruje potężna cytadela, którą oczywiście wybraliśmy się zobaczyć. Rozciąga się z niej niesamowity widok na wyspę. 



Mała przerwa na lody dla ochłody, coś do picia i pora było udać się na prom. To była najprzyjemniejsza część trasy - 6 km cały czas z górki. Zajechaliśmy, oddaliśmy rowery, wchodzimy na terminal, a tam...pusto. Okazało się, że źle spojrzałem w rozkład. Prom jest za 20 min, owszem, ale z Malty na Gozo. Następny na Maltę za 1,5h. Wybuchnęliśmy z Larą śmiechem i stwierdziliśmy, że w tej sytuacji możemy zrobić tylko jedno. Poszliśmy napić się piwa :)


Pa pa Gozo


I tak zakończyła się nasza wyprawa rowerowa na Gozo. Zrobiliśmy ok 35 km po górach dolinach w potwornym upale. Pomyliliśmy drogi i miejscowości, leżeliśmy na cudownej plaży, widzieliśmy piękne miejsca i krajobrazy. Poznaliśmy Mike`a i Majkę. W hostelu byliśmy z powrotem grubo po 22. Zmęczeni, nie czujący nóg, zjarani słońcem do niemożliwości. Ale z ogromnym bananem na gębach, poczuciem zajebiście spędzonego dnia. Myślicie, że wzięliśmy prysznic i poszliśmy skonani spać? Po godzinie szaleliśmy już na parkiecie do 4 rano. I własnie na tym polega magia podróżowania :)

San Blas Bay

Lara :)













3.03.2014

Triest w jeden dzień

Uwaga! Attenzione! Achtung! Pozor! Przed przeczytaniem poniższej notki koniecznym jest zapoznanie się z moim poprzednim wpisem o zwiedzaniu słoweńskiego wybrzeża, ponieważ wypad do Triestu był jego integralną częścią. Zatem --> "Chcę się zapoznać"

Siedząc już w hostelu w Koprze i planując zwiedzanie wybrzeża zauważyliśmy zaskoczeni, że do włoskiego Triestu mamy tylko 23 km. Jakoś nikt wcześniej nie zwrócił na to uwagi w ferworze przygotowań do wyjazdu. Decyzja mogła być tylko jedna - jeden dzień pobytu poświęcamy na wypad do Włoch. Oczywiście kontynuując nasze zawody stopem. Zapraszam na jednodniowy spacer po słonecznym Trieście.


Rano zwarci i lekko zmęczeni po wieczornej walce z Borovicką ruszyliśmy łapać stopa. Ja po raz kolejny w tandemie z Agatą. Jak punkt zbiorczy wyznaczyliśmy sobie Katedrę Św. Justyna, bo na google maps wyglądała na centralnie położoną i z dużym placem obok. Na złapanie okazji czekaliśmy kilkadziesiąt minut i tu mam małą zaćmę kto nas wtedy zabrał. Z odmętów mej pamięci wyłania mi się obraz starszego włoskiego małżeństwa, więc tego się trzymajmy. Pamiętam za to dobrze, że droga to cały czas nówka ekspresówka i jakieś ładne widoki zdarzały się epizodycznie. Słowenia już wtedy była w Strefie Schengen, więc prawie nie zauważyliśmy, że jesteśmy już w innym państwie. Dziadzio - italiano wysadził nas gdzieś w mieście i tyle ich widzieliśmy (nikt z nas nie miał żadnego przewodnika, czy mapy). Agata coś tam szprechała po hiszpańsku, a że to języki podobne z włoskim, to udało się jej uzyskać info od innego dziadzio - italiano jak dostać się do katedry. Mieliśmy złapać jakiś bus, co uczyniliśmy grzecznie płacąc za bilet 1,5€. Wysiedliśmy zgodnie ze wskazówkami Włocha i co się okazało. Czego na google maps nie widać, to tego, że katedra położona jest na czubku porządnego wzgórza, które jest jednym z najwyższych punktów w mieście. No cóż, zaczęliśmy z Agatą mozolną wspinaczkę. Jednak było warto trochę postękać, bo po dotarciu na miejsce odebraliśmy podwójną nagrodę - miejscówka była niesamowita i po raz kolejny wygraliśmy nasze mini - zawody na stopa, gdyż byliśmy pierwsi! Great success!!

Agata zadowolona ze zwycięstwa


Czekając na pozostałych postanowiliśmy pokręcić się po wzgórzu. Na początek weszliśmy do katedry i stanęliśmy jak wryci. Całe główne sklepienie pokrywała ogromna mozaika, która dzięki wpadającemu przez okna światłu mieniła się jak miliony monet. Stałem jak wryty dobre kilka minut. Obok katedry rozciąga się rozległy plac Katedralny (Piazza della Cattedrale), na którym znajdują się pozostałości po forum i bazylice z czasów rzymskich. Po przejściu placu dochodzi się do małego murku skąd rozciąga się imponujący widok na miasto i zatokę. Na prawo od placu wznosi się zamek, w którym znajduję się muzeum. Wejście z tego co pamiętam kosztowało 2€, ale się nie zdecydowaliśmy, bo wciąż czekaliśmy na resztę ekipy, która dwójkami powoli zaczęła docierać na miejsce. Warty zobaczenia jest również mały gotycki kościółek San Michele del Carnale. Kiedy już cała ekipa była w komplecie ruszyliśmy w stronę głównego placu miasta nad zatoką. 

Piazza della Catedrale

Na zboczu wzgórza rozciąga się też wspaniały park Parco della Rimembranza. Tym właśnie parkiem najlepiej jest zejść ze wzgórza w stronę głównej ulicy Corso Italia. Triest zachwyca niezwykłą mieszanką współczesności i historii. Przykład? Idziemy sobie Corso Italia, gdy nagle coś przykuwa moją uwagę. Na lewo odchodziła uliczka, gdzie zauważyłem dziwny prześwit między nowymi budynkami. Podeszliśmy bliżej, a tam jakby nigdy nic wyłoniły się ruiny starożytnego teatru rzymskiego. Widok był niesamowity. To tak jakby w Polsce pomiędzy bloki z komunistycznej płyty postawić renesansowy dworek. Ja, jako fan wszelakich ruin starorzymskich, byłem w siódmym niebie (ulica nazywa się Via del Teatro Romano). 



Wróciliśmy na Corsa Italia i nią dotarliśmy w końcu na główny plac miejski - Piazza Unita d`Italia. Na plac wchodzi się robiąc wielkie WOW! Jest ogromny, otoczony z trzech stron neoklasycznymi pałacami (w jednym znajduje się urząd miasta) i wychodzi prosto na zatokę. Posiedzieliśmy sobie trochę na fontannie i ruszyliśmy w otaczające plac uliczki w celu znalezienia jakiegoś papu. 

Piazza Unita d`Italia


Stojąc przy fontannie przodem do zatoki polecam udać się wąską uliczką na lewo, którą dojdziemy do małego urokliwego Piazza di Cavana, skąd prosta droga do fajnego zielonego skweru Giardino di Piazza Hortis. Stąd Via San Giorgio dochodzimy do zatoki i prowadzącej wzdłuż niej ulicy Riva Nazario Sauro. Porozkładane są na niej liczne knajpki gdzie zatrzymaliśmy się na, a jakże, włoską pizzę. Po nawpychaniu się zatoczyliśmy kółko i wróciliśmy na Piazza Unita d`Italia, gdzie posiedzieliśmy sobie przy wodach zatoki. 

Jak traficie na tę wieżę to na przeciwko zaczynają się fajne knajpki :)


Dzień zleciał nie wiadomo kiedy, więc trzeba było zawijać się z powrotem. Dwójka znajomych zdecydowała się zamienić stopa na busa, a reszta udała się wzdłuż ulicy Nazario Sauro w celu znalezienia dobrego miejsca na łapanie stopa. Doszliśmy nią do części przemysłowej miasta i zaczęliśmy się obawiać, że może być mały problem ze złapaniem okazji. Na szczęście po 30 minutach machania ręką zgarnęły mnie i Agatę dwie sympatyczne młode Włoszki. Ni w ząb nie gadały po angielsku, ale udało nam się zrozumieć, że nie pojedziemy główną drogą, bo jedna wysiada gdzieś po drodze. Ludzie, to była jedna z najbardziej niesamowitych tras jaką jechałem. Kiedy wyjechaliśmy z miasta dziewczyna skręciła z głównej drogi i jechaliśmy cały czas malowniczym wybrzeżem przez małe wioseczki przy zachodzącym słońcu. Nie mogłem odkleić głowy od szyby. Wbijcie na google earth i poszukajcie obok Triestu drogi Strada Provinciale to zobaczycie którędy jechaliśmy :) Chwilę przed granicą skręciliśmy w szutrową drogę i zajechaliśmy pod dom jednej z dziewczyn. Czułem się jakbym przeniósł się do prawdziwej włoskiej Toskanii - dookoła pola, winnice, zatoka, zachodzące słońce, stary dom, z werandy którego machała do nas przyjaźnie rodzina dziewczyny. Z wrażenia nie zdążyłem wyjąć aparatu żeby zrobić jakieś zdjęcie. Sprawdziła się po raz kolejny stara podróżnicza prawda, że czasami warto zjechać z utartej znanej nam drogi :) Druga z dziewczyn podwiozła nas pod sam hostel i tak to zakończył się nasz jednodniowy wypad do Triestu.

Dobre rady na koniec:


  • Jak już jesteście na słoweńskim wybrzeżu to KONIECZNIE zróbcie wypad do Triestu,
  • Najlepiej zacząć zwiedzanie od wzgórza San Giusto ponieważ pomiędzy nim, a Piazza Unita d`Italia znajduję się wszystko warte zobaczenia w jeden dzień,
  • Jeżeli jesteście własnym autem to kosztem kilku kilometrów więcej jedźcie malowniczym wybrzeżem, a nie ekspresówką,
  • Bądźcie czujni podczas zwiedzania, bo Triest skrywa wiele perełek, które można przeoczyć :)

I na koniec kilka zdjęć więcej:

Widok na miasto z Piazza della Cattedrale


Mozaika wewnątrz katedry

Lewa strona Piazza Unita d`Italia

Prawa strona placu

Ratusz