31.10.2013

Chorwacka bonanza - cz. 4 ostatnia...

Zadar - miasto, do którego chciałem trafić od początku. W moich przedwyjazdowych planach miało być punktem, z którego miałem robić wypady do innych ciekawych miejsc. Jednak jak mogliście przeczytać w poprzednich trzech częściach różnego rodzaju przygody i sploty okoliczności sprawiały, że wciąż nie mogłem tam dotrzeć. Nawet w  pewnym momencie będąc w Novalji chciałem już porzucić Zadar na rzecz Rijeki. (Teraz już wiem, że byłby to kolosalny błąd!). Na szczęście los postawił na mej drodze dwóch Hiszpanów, dzięki którym po 8 dniach w końcu trafiłem do Zadaru!

Drogi czytelniku, tym razem, inaczej niż w moich poprzednich wpisach na blogu, nie będę trzymał się chronologii "dzień po dniu". W Zadarze spędziłem wspaniałe 4 dni wypełnione niczym nie zmąconym relaksem i wypoczynkiem. Na początku chciałem zostać tylko 2 dni i udać się jeszcze promem na jakąś wyspę, ale już po pierwszym spacerze po mieście powiedziałem sobie "chrzanić to - zostaję tu do końca" i postanowiłem zakończyć moją małą wędrówkę po Chorwacji właśnie tu. Ok, pora wypunktować, niczym rasowy bokser, najważniejsze aspekty mojego pobytu w Zadarze :)

  • Hostel
"Pijana małpa"  - taką nazwę miał hostel, w którym postanowiłem się zatrzymać. Wbiłem tam na pałę nie mając żadnej rezerwacji i to był strzał w dziesiątkę! Na recepcji powitał mnie Brad - koleś żywo zdjęty z plakatu reklamującego surfing. (Potem okazało się, że jest Australijczykiem).  Hostel prowadził Brytyjczyk z dziewczyną, która miała polskie korzenie i bez problemu mogłem z nią pogadać w ojczystej mowie. Wszędzie było widać, że ci ludzie mają pomysł na prowadzenie biznesu - z zaangażowaniem i humorem. Dostałem łóżko w TYM Pokoju, a obok był TAMTEN Pokój, inny to np. Loch, który znajdował się pod schodami. Hostel posiadał własne:
- bar z salą z projektorem. Pierwszego wieczoru oglądaliśmy z obsługą Ace Ventura: Zew Natury - odkryłem ten film na nowo ;)
- taras na dachu. Co dziennie rano jadłem sobie tam śniadanie w promieniach słońca.
- własny basen. Słuchajcie, nie było nic lepszego, niż relaks z piwkiem przy basenie w leniwe popołudnie po zejściu z plaży.
Ponad to hostel znajdował się cichej okolicy. Do centrum szło się 15 minut nabrzeżem, a do niezatłoczonych małych plaż 3 minuty. Trafiłem naprawdę świetnie! Ale hola, hola. Hostel to też ludzie z całego świata prawda? O poznanych ludziach już za chwilę :)

Idealne miejsce do relaksu, czyż nie?

Zasad w kiblu trzeba było przestrzegać!
  • Miasto
W Zadarze urzekło mnie przede wszystkim stare miasto. Jest nie-sa-mo-wi-te! Znajduję się na cyplu wbijającym się w morze i wejść do niego można praktycznie tylko przez jedną ozdobną bramę. Ja osobiście jestem fanem każdych pozostałości po starożytnej Grecji, czy Rzymie, a tych tam nie brakuję i są one świetnie zakonserwowane i wyeksponowane. No i te wąskie uliczki... Aż chce się człowiek w nich zgubić, usiąść przy stoliku cudem wciśniętej kawiarenki i delektować się zimnym piwem i próbującymi się przebić promieniami słońca. Potrafiłem tak błądzić bez końca. Właśnie w jednej z takich wciśniętych knajpek po raz pierwszy skusiłem się na zjedzenie kalmarów - niebo w gębie!
Na samym czubku cypla znajdują się też dwa cuda myśli inżynieryjnej - Organy Wodne i panel "Pozdrowienia dla Słońca". Organy to system stopni i dyszy schodzących do morza. Fale uderzające o stopnie powodują, że przez otwory w tychże stopniach wydobywa się...muzyka organowa. Im większe fale tym głośniejsza muzyka. Natomiast to drugie to ogromny okrągły panel słoneczny na ziemi, które przez dzień "zbiera" promienie słoneczne, aby po zachodzie słońca święcić tysiącem barw. Coś niesamowitego!
Co mi się również podobało w Zadarze, to to, że cała linia brzegowa jest dostępna dla ludzi. Czy to betonowa, czy kamienista, czy plaża, każdy może przyjść z kocem, poleżeć, popływać itp. Nikt nie przegania i nie krzyczy. Stare miasto w Zadarze to też parki, lodziarnie, promenady, czy lounge bary na samym czubku cypla, gdzie nie raz leżałem sobie na poduchach oglądając z piwem w ręku statki wpływające do portu. Ehh, żyć, nie umierać!

Brama do Starego Miasta.
Pozdrowienia dla Słońca.
  • Ludzie
Jak już wiecie od początku podróżowałem samotnie, jednak na mojej drodze poznawałem mniej lub bardziej ciekawe osoby. W Zadarze nie było inaczej. Już sam pobyt w hostelu mnie na to "skazywał". W moim pokoju spała m.in. piątka młodych Anglików: 3 dziewczyny i 2 kolesi. Z nimi nie nawiązałem bliższej znajomości, bo kiedy już udało mi się przebić przez ich akcent, to słuchając ich czułem, że cofam się w rozwoju do poziomu australopiteka... . Dramat... . Na szczęście w pokoju był też dwie Amerykanki: Victoria i Erin. Z nimi już normalnie szło pogadać i wyskoczyć na plażę. Podczas jednego ze śniadań na tarasie poznałem też dwie inne Amerykanki. Co ciekawe jedna z nich nazywała się Lindsey...Breslau! Jej pradziadek musiał uciec do Ameryki z Wrocławia przed nazistami. Kiedy dowiedziała się, że mieszkam we Wrocku była w małym szoku, bo nigdy wcześniej nie spotkała nikogo z miasta jej przodków. Miała do mnie napisać, żebym pomógł znaleźć dla jej dziadka rodzinny dom, ale niestety nie otrzymałem żadnej wiadomości do dziś. Szybko też zakumplowałem się z obsługą i jednego wieczoru zrobiliśmy sobie fajną imprezę na hostelowym barze, gdzie jako "swój ziom" mogłem liczyć na kilka kolejek gratis ;)
Lindsey Wrocław po lewej :)
Erin i Victoria, a za hostelowym barem Ash.
Niestety 4 dni minęły bardzo szybko i musiałem podjąć ciężką decyzję, że pora wracać do domu. Właśnie w tym momencie odbiła mi się finansową czkawką przymusowa jazda pociągiem Wiedeń-Maribor drugiego dnia bonanzy. Za cenę biletu mógłbym zostać spokojnie dzień dłużej, a tak niestety po prostu skończyły mi się fundusze na wyprawę. Oczywiście wstępnie planowałem wracać na stopa, ale w trakcie pobytu w Zadarze znalazłem przez neta gościa, który oferował przejazd autem Zadar - Wiedeń za 35€. Szybka kalkulacja i zdecydowałem się na tę opcję, żeby zatrzymać się jeszcze w Wiedniu i odwiedzić innego kumpla. I tak oto po 12 dniach nadeszła pora pożegnać się z Chorwacją. Martin był świetnym gościem i 700km i 8h później zameldowałem się w Wiedniu u starego znajomego Borniego. Okazało się, że Borni wybiera się na zebranie organizacji, której oboje byliśmy członkami. I tak oto zupełnie niespodziewanie spotkałem innych znajomych, których nie widziałem od mojej ostatniej wizyty w Wiedniu w...2008 roku. Byście zobaczyli ich miny jak wyłoniłem się zza rogu :) Właśnie takie momenty uwielbiam :). Następnego dnia PolskiBus do Katowic i 22-go czerwca byłem z powrotem w kraju. Jeszcze tylko złapać pociąg do Wrocławia. Patrzę, o! za 15 minut mam. Wbijam na peron, a tam z megafonu "Pociąg relacji Kraków - Wrocław jest opóźniony ok 50 minut. Opóźnienie może ulec zmianie". Witamy w Polsce :)

I tak oto moja chorwacka bonanza dobiegła końca. Czas chyba na jakieś podsumowanie:).

Była to moja pierwsza podróż, w którą w pełni świadomie wybrałem się sam, i podczas której moim głównym środkiem transportu był autostop. W 13 dni pokonałem ponad 2600 kilometrów. Widziałem wspaniałe miejsca, niesamowite krajobrazy, przeżyłem małe i duże przygody, poznałem świetnych i mniej fajnych ludzi, kilka rzeczy zrobiłem po raz pierwszy w życiu, imprezowałem do rana, ale i też wyspałem się za wszystkie czasy. Byłem panem swego losu, podejmowałem decyzję odnośnie mojej trasy pod wpływem chwili, jak i dłuższych przemyśleń.
Chciałem zobaczyć jak to jest podróżować samemu i mi się to udało. Jest w tym coś niesamowitego, ciężko jest mi to ubrać w słowa. Człowiek jest zdany tylko na siebie i może polegać tylko na sobie. Przez dżungle w  Amazonii ala Cejrowski to może się nie przedzierałem, ale co przeżyłem to moje :) Człowiek odkrywa jakąś nową cząstkę siebie, poznaje swoje możliwości i determinację w sytuacjach, których w życiu codziennym nie ma. Naprawdę polecam każdemu wybrać się na takową samotną wyprawę chociaż raz w życiu!
A sama Chorwacja? Przepiękna! Cudowna! Niesamowita! Krajobrazy, ludzie, pogoda, jedzenie, piwa. Nie dziwie się, że tylu Polaków ciągnie tam co roku. Ja na pewno wrócę tam nie raz :)
Dzięki Drodzy Czytelnicy, że dotrwaliście ze mną do końca mej bonanzy :) Jednak przygoda się skończyła, czas na następne. W następnym wpisie zdam pełną relację z bitwy pomidorów - La Tomatiny!!


Chcecie mieć wspaniałe wspomnienia? Żyjcie!!!!

PS. I kilka zdjęć z Zadaru na koniec. 

Morskie Organy.

28.09.2013

Chorwacka bonanza - cz. 3

Mija godzina, a ja dalej macham kartką z napisem "Novalja". Słońce praży niemiłosiernie. Nawet przejechał samochód z blachami mojej rodzinnej Zielonej Góry, ale kierowca nawet nie zwrócił na mnie uwagi. Po 1,5h w końcu zatrzymało się jakieś auto. Podchodzę, a tam bagażnik zapełniony po sufit, z przodu siedzi facet i jego na oko 10 - letni syn, z tyłu niemowlę w foteliku i żona kierowcy.
- "Przepraszam , zmieszczę się?"
-  "Jasne! Dawaj! Tylko plecak weź na kolana".
No jakoś się zmieściłem, więc w drogę! Rodzinka pochodziła ze Słowenii i jechali sobie na tygodniowy biwak. Szybko okazało się, że głowa rodziny musiała być niezłym ziółkiem za młodu. Jedna ręka cała w tatuażach i dość duża bezpośredniość w rozmowie:
- "A co ty tak sam jeździsz? Żadnej dziewczyny, czy `cipki`ze sobą ? hehe"
- "Żadnej. Podróżuje sam."
- "W sumie racja. Dziewczyna może siedzieć w domu przy garach, a ty se możesz podróżować po Chorwacji hehe".
Żona śmiała się głośniej niż on. Na trasie okazało się, że jadą na kamping 7km przed Novalją, ale podwiozą mnie tam gdzie chciałem! Dzięki! Po drodze mijaliśmy wjazd na moją docelową imprezową plażę Zrce. Kierowca do mnie:
- "O tu jest dobra imprezownia. Coś w sam raz dla młodych jak ty"
- "Wiem. Właśnie tu mam plan się pojawić"
- "Bardzo dobrze. Ja już za stary jestem na takie rzeczy, ale tu rośnie mój następca hehe" i poczochrał czuprynę syna. Bardzo pozytywna rodzinka. Wysadzili mnie w samym centrum miasteczka.
Od razu rzuciło mi się w oczy, że Novalja to już typowo turystyczna miejscowość - coś prawie jak nasze polskie Rewale, czy inne Ustki. Pełno turystów i straganiarskiej tandety. Szybko udało mi się znaleźć bardzo fajny hostel Providence, gdzie przywitała mnie uśmiechnięta Sara. Szybki prysznic i postanowiłem zrobić krótki rekonesans na plaży Zrce przed wieczornym szaleństem. Sara powiedziała, że jedzie tam bus za 15 kun (8,5zł), co było dość drogą ceną za 5 - minutową jazdę. Postanowiłem się przejść, co było strzałem w dziesiątkę - 30 minut spacerkiem wśród fajnych widoków.
Zrce Beach - zwana Chorwacką Ibizą. Wielka ogromna plaża ciągnąca się przez ok 1km. Jedyne co się na niej znajduję to 5 klubów (w tym jeden na wodzie - niestety remontowany przed sezonem), szkoła/tor/wyciąg dla surferów, 1 knajpa i wszelkiego rodzaju wypożyczalnie, szkoły nurkowania, bungee itp. Słowem wszystko to, co potrzebne młodemu człowiekowi do relaksu i zabawy.

Zrce Beach

Wejście na plażę jest darmowe, ale ceny są dość wysokie. Na początek przeszedłem się tylko, wypiłem piwko na dachu szkoły surferów i wróciłem do Novalji. Miałem czas do wieczornych harców, więc nie było innej opcji jak dać nura do wody. I w tym temacie w Novalji jest bieda, bo nie ma typowej plaży - ciągnie się tylko wąski pas wybrzeża, gdzie można poleżeć na kamieniach, a w wodzie jest jeszcze więcej kamieni. Jednak wybrzydzać nie miałem zamiaru i po chwili cieszyłem się w słońcu wspaniale ciepłą wodą.
Ok, połowa wyjazdu za mną - odpocząłem sobie jak nigdy, ale czas na techniczny balet! Ubrałem najlepszą flanelę, kant wyprasowany, wypsikany Bondem zszedłem do hostelowego pokoju dziennego w celu małego befora z innymi pensjonariuszami. Napotkałem tam grupę Brytyjczyków. Po jednym piwie postanowiłem się ewakuować ponieważ poziom inteligencji tej bandy bił na głowę nawet naszą polską gimbazę. Tym razem chciałem wziąć busa do Zrce, ale mi nawiał, a że następny za 30 min, to znowu się przeszedłem. Już z daleka dało się słyszeć dudnienie z klubów. Pierwszy po wejściu kusił promocją - shot wódki za 10 kun, co było taniochą jak na tę plażę. Promocja promocją, ale w klubie drętwo, więc ruszyłem do najsłynniejszego - Papai.W środku małe baseny, loże bez ścian z powiewającymi zasłonami, DJ na wielkiej scenie grający moją muzę, piękne kobiety - yeah time to party hard! Minusem cena za shota - 21 kun. Dlatego co jakiś czas odwiedzałem barmana na szocika za 10. Za 3 razem lał mi już w szkło, potem 2 razy postawił, a o 5 rano to już był pełen szacunku i podał mi rękę ;) Gruba impreza w 3 klubach trwała do 6 rano. Wróciłem z bananem na twarzy do hostelu, gdzie dowiedziałem się, że do mojego pokoju doszło dwóch Hiszpanów, którzy już spali. Ich poznanie miało zmienić mój bieg podróży, ale o tym za chwilę. Położyłem się spać z przekonaniem, że najlepsze party wyjazdu za mną. Oj jak się myliłem :)

Taki parkiet to ja rozumiem.

Wstałem o 12 - moi nowi współlokatorzy już nie spali. Poznajcie Andresa i Rubena. Na dzień dobry dostałem piwo do ręki, hmm myślę, że się dogadamy. Ugadaliśmy się na wieczorny wypad na miasto, tymczasem zjadłem dość późne śniadanie i udałem się z powrotem na Zrce w celach już typowo plażowych - wziąłem tylko ręcznik, suche gatki i kilka kun do kieszeni. Piękna pogoda, cudowna woda, plażing pełną gębą. Kiedy nagle ok 16 z klubu Aquarius, który dzień wcześniej był zamknięty, zaczęła lecieć głośna muza. Na podwyższenie wskoczył łysy koleś z mikrofonem ubrany w niebieskie gacie, koszulkę i pelerynę Supermena i zaczął nawoływać na imprezę. Poszedłem zobaczyć z ciekawości i... zostałem do 22. To była jedna z NAJLEPSZYCH imprez na jakich byłem. Zamiast parkietu basen z rurą po środku, hostessy z pistoletami na wodę wypełnionymi wódką, fontanna piany i wszędzie dookoła szalejący młodzi ludzie. O takiej imprezie na basenie zawsze marzyłem i w końcu się na takiej znalazłem! Takie momenty w życiu są najlepsze - kiedy zupełnie nieoczekiwanie przytrafia ci się coś fantastycznego, coś co zawsze chciałeś zrobić! Z podjarania, kiedy wracając przeglądałem zdjęcia, o mało nie nadepnąłem na... węża.


Wróciłem padnięty i głodny do hostelu, ale z jeszcze większym bananem na twarzy niż dzień wcześniej. Ale nie było czasu na odpoczynek - Hiszpanie już czekali. Na tę okazję wyjąłem butelkę wódki Pan Tadeusz z wesela mojego brata, która cierpliwie czekała przez cały tydzień w plecaku. Zarówno Hiszpanie, jak i inni poczęstowani hostelowicze zgodnie stwierdzili, że tak dobrej wódki jeszcze nie pili. No cóż, sprzeczać się nie miałem zamiaru. Ok 2 poczułem znużenie dość intensywnym weekendem. Hiszpanie jeszcze pojechali na Zrce, ja natomiast prosto do wyra, bo dzień później chciałem popłynąć sobie promem do Rijeki.

Andres i Ruben.

Wstałem rano, Hiszpanie spali, a obok ich łóżek stały butelki po koktajlach z... wyrwanymi z ziemią kwiatami z klombów. Romantycy. Kiedy już pakowałem się, aby zdążyć na prom do Rijeki, od słowa do słowa z chłopakami doszliśmy do tego, że mają wynajęte auto i jadą właśnie do Splitu przez...Zadar. Czyli tam, gdzie chciałem trafić od początku! Szybka decyzja i jadę z nimi ! Po drodzę postanowiliśmy zatrzymać się jeszcze w jakiejś małej miejscowości, aby zażyć słońca i wody. Padło na Mandre - małą, cichą mieścinkę z pięknymi pustymi plażami. Czysty relaks. W drodze do Zadaru przeżyłem lekki szok jak jeden z Hiszpanów częstował drugiego piwem, gdzie częstowany był kierowcą, ale udało się dojechać.

Mandre

I tak oto drodzy czytelnicy po 8 dniach w drodze znalazłem się w mieście, gdzie według pierwotnego planu chciałem znaleźć się po 3 dniach. Czyż nie jest to piękno podróżowania? :) Chłopaki, mimo że nie mieli pierwotnie wjeżdżać w miasto podwieźli mnie pod same drzwi hostelu "Pijana małpa". Pożegnaliśmy się i tak oto zaczął się ostatni etap mojej bonanzy, o którym przeczytacie w kolejnym, ostatnim już wpisie z mojej wyprawy.

PS. No i trochę więcej fotek na koniec :)

Novalja










Zrce





Papaya za dnia



Aquarius














Poimprezowy wąż



Mandre





25.08.2013

Pora na pomidora

Będąc jeszcze małym dziecięciem, które nie widziało jeszcze nic złego w zjedzeniu własnego gila, zobaczyłem w TV w jakiś wiadomościach krótką zajawkę o tysiącach ludzi toczących wielką bitwę na pomidory gdzieś w Hiszpanii. Od tego momentu gdzieś w mojej podświadomości zakodowało się małe marzenie - móc tam pojechać i wziąć w tym udział.
 
Po ponad 2 dekadach marzenie to nareszcie się spełni!!! Ruszam na La Tomatinę!!!



28 sierpnia ja oraz 19 999 innych żądnych wrażeń osobników zamieni w małym miestaczku Bunol pod Valencią 15 ton pomidorów w miazgę z uśmiechem na ustach. Czysta zabawa :)  No i jak już będę w tej Hiszpanii to czemu nie zostać trochę dłużej ;) Lecę na tydzień, który spędze w Valencii i Alicante odwiedzając moich hiszpańskich znajomych. Oczywiście możecie liczyć na pełną relację na blogu. Tymczasem główne atrybuty już gotowe - pora ruszać!!


PS. Osoby czekające na kolejne części relacji z chorwackiej bonanzy proszę jeszcze o chwilkę cierpliwości. Nie miałem ostatnio do tego głowy, a pisać "bo muszę" nie lubię :) Ale jak wrócę z Hiszpanii to postaram się szybko nadrobi te małe zaległości:)

2.08.2013

Chorwacka bonanza - cz. 2

No to po wielu przebojach znalazłem się w Slunj. Skąd w ogóle wytrzasnąłem tę miejscowość na mej trasie? Każda osoba, która usłyszała te nazwę robiła wielkie oczy i pytała - "To gdzieś w Afryce?". Ja sam nigdy wcześniej o niej nie słyszałem. Otóż zawsze przed rozpoczęciem podróży rzucam okiem na mapę i googluje wszystkie miejscowości, które znajdują się na drodze do miejsca, gdzie chcę dotrzeć. Oglądając "grafikę google" obczajam, gdzie warto zatrzymać się na trasie. Tak też było ze Slunj. Kiedy zobaczyłem foty od razu podjąłem decyzję, że będzie to miejsce, które muszę zobaczyć. Choć jeszcze po drodze chciałem ambitnie uderzyć prosto na Zadar, to finalnie trafiłem tam gdzie zakładałem trafić od początku. Zapraszam do drugiej części relacji z mojej chorwackiej wyprawy. 

Ok godz. 16.30 wysiadłem z busa, który wiózł mnie z Karlovacu. Upał niemiłosierny, ja w długich jeansach w drodze od 7 rano. Ostatnie co jadłem to zupa mleczna u Rebeki w Mariborze o 6.30. Marzyłem o prysznicu i porządnym obiedzie, ale najpierw trzeba było znaleźć jakieś miejsce do spania. Samo centrum Slunj od razu odpuściłem. Udałem się prosto do słynnej części z wodospadami zwanej Rostoke. Po drodze zaszedłem do jedynej w mieścinie informacji turystycznej, gdzie miły młodzieniec próbował wcisnąć mi nocleg w "ugadanym" pensjonacie. Grzecznie podziękowałem i postanowiłem znaleźć coś na własną rękę. Wchodząc do Rosotke poczułem się jakbym przeniósł się w czasie o 200 lat. Wszędzie chałupy, młyny, domy żywcem wyjęte z tamtych czasów. 

Taki widok przywitał mnie w Rostoke.

No i wszędzie ten szum wodospadów. Skąd one tam się wzięły? Przez Slunj przepływa rzeka Slunjcica, która w Rostoke, poprzez niezliczoną liczbę kaskad i wodospadów wpada do rzeki Korana. I właśnie na i wśród tych kaskad i wodospadów ludzie pobudowali urocze domy i młyny. Widoki są nie - sa - mo - wi - tę! Po odwiedzeniu kilku domostw znalazłem fajny pokoik ze śniadaniem za rozsądną cenę w samym sercu Rostoke. Z mojego pokoju wychodziło się wprost na werandę leżącą przy kaskadach wodnych. Upragniony prysznic, świeże ciuchy i jeeeść! Od razu wyhaczyłem knajpę znajdującą się dosłownie na wodospadzie. 


Dostałem zamówione piwo i pytam o kartę dań, a kelner: "U nas tylko napoje". Yyyy aha! No nie powiem, po wypiciu tego piwa w upale na pusty żołądek jakby humor mi się poprawił. Obok na szczęście była już knajpa z jedzeniem, więc w końcu mogłem zaspokoić głoda. Potem udałem się na spacer po Rostoke, jak i po samym Slunj, gdzie spenetrowałem ruiny starej twierdzy obronnej. Wieczorem usiadłem jeszcze na werandzie obok babuleniek, aby spisać w dzienniku przeżycia danego dnia. O 22 padłem na łóżko. Czy zasnąłem od razu? Niee, jeszcze długo wsłuchiwałem się w kojący nieustanny szum wodospadów...

Następnego dnia wstałem na 9, bo o tej godzinie miałem dogadane śniadanie. Poszedłem do kuchni, a tam właścicielka zaprosiła mnie na dwór. Zszedłem po schodach i ukazał mi się taki oto widok:


Nie pamiętam, żebym jadł kiedyś śniadanie w takiej scenerii. Towarzyszyły mi dwie bardzo miłe starsze panie z Niemiec. Najadłem się po królewsku i byłem gotowy do dalszej drogi. Pożegnałem się z właścicielami i o 10.30 stałem już na stacji benzynowej na rogatkach Slunj łapiąc stopa. Tym razem już nie ma bata - celem był Zadar! Przez godzinę totalna kicha. Kiedy nagle słyszę klakson. Zatrzymuję się czarne BMW, wychodzi z niego wydziarany koleś 2 na 2 metry w czarnych okularach i przyjaźnie macha do mnie ręką. No cóż, nie uśmiechało mi się stać tam dłużej w słońcu, więc zabrałem się bez namysłu. Tak oto poznałem Gorana - byłego zawodnika i obecnie trenera walk MMA. Goran okazał się super kolesiem! Opowiadał mi jak nie raz wałczył w Poznaniu i ma przyjaciół wśród kiboli Lecha. Uśmialiśmy się kiedy opowiadałem o walkach takich tuzów jak Saleta, czy Pan Ozdoba. Co chwilę psioczył na chorwackie drogi i jeździł po Serbach, których nazywał "pussies". I to właśnie zabranie się z Goranem sprawiło, że nie wylądowałem w Zadarze i kompletnie zmieniłem plan pod wpływem chwili. Już jadąc powiedział mi, że nie udaje się stricte do miasta, tylko do swojego domu w wiosce pod. Po przejechaniu ponad 180km przez malownicze góry, w tym tunel o długości 6km, wysadził mnie w takim miejscu, że miałem do Zadaru 20km oraz w linii prostej 15km na wyspę Pag, gdzie też chciałem się udać. Szyba decyzja - jadę od razu na Pag!!!. Zacząłem łapać stopa i już po 30 sekundach zatrzymał się Zelijko. Jego auto miało lata świetności dawno za sobą. Jak zamykałem drzwi od wewnątrz to odpadł uchwyt od drzwi. Generalnie wszystko tam odpadało, co nie przeszkodziło kierowcy cisnąć ile fabryka dała po krętych drogach. Zelijko miał też zwyczaj pokonywania zakrętów lewym pasem. Gadając jednocześnie cały czas przez komórkę. Facet był spoko gościem, nawet dzień później poznał mnie z odległości na mieście i wydarł się po angielsku "Powodzenia w podróży!". Jakimś cudem dojechaliśmy na miejsce i ok godz. 14 znalazłem się mieście Pag na wyspie Pag - kolejnym punkcie mojej wyprawy. 

Miasto Pag widziane z punktu widokowego.

Po wyjściu z auta przywitał mnie wielki napis."Grad Pag - Paška Čipka". Co to za cipka? Potem okazało się, że z chorwackiego to "koronka", z której wyrabiania słynie wyspa :) .Od razu udałem się szukać noclegu, ponieważ moje ciało domagało się kąpieli w morzu. W informacji turystycznej powiedzieli, że muszę iść do agencji turystycznej. Tam zarzucili mi ceną, która średnio mi odpowiadała. Postanowiłem znaleźć coś sam bezpośrednio u właścicieli pensjonatów. Po kilku próbach znalazłem idealny pokój w uroczym domku blisko zatoki. Łazienka, kuchnia, duży pokój, patio obrośnięte winoroślą - od razu podjąłem decyzję, że zostaję 2 dni. Chciałem w końcu poczuć te wakacje pełną gębą - plażing, browaring, nicnierobing. I kolejne dwa dni tak właśnie wyglądały. Od razu po zrzuceniu plecaka pobiegłem na plaże i dałem nura do morza. Temperatura wody była idealna!


Plaża, słońce, obiadek (grillowana makrela w wodorostach - mniam!!) , spacery, browarek na czubku falochronu. Co chwile dopadał mnie podróżniczy błogostan. Pierwszego popołudnia przechadzając się promenadą trafiłem do gaju, gdzie miejscowi mężczyźni zrobili sobie profesjonalny tor do gry w bule. Dosiadłem się do nich na ławeczkę i oglądałem jak grają. To była czysta przyjemność. Wulgaryzmy, śmiechy, kłótnie, ustalanie taktyki, czyste emocje podlewane winem i piwem spożywanym z dużego kamienia, który robił za stolik. Trunki były rzeczą nieodzowną i panowie zaczynali grę od kłótni kto i ile pójdzie kupić. Takiego czegoś nie zobaczysz jadąc na wycieczkę z biurem podróży. Dzień później wróciłem o tej samej godzinie z nadzieją na dobre show i się nie zawiodłem. Panowie znowu dawali z siebie wszystko. Nawet już wiedziałem pod koniec ich imiona. I to właśnie cenie sobie przede wszystkim w podróżowaniu - możliwość zobaczenia z bliska kawałka miejscowej kultury, której nie uświadczysz w folderach turystycznych. 

Stipe dawał z siebie wszystko - pełna koncentracja.




Same miasto Pag jest uroczym miejscem. Dookoła usiane jest plażami, pełno w nim ciasnych klimatycznych uliczek, czuć w powietrzu śródziemnomorski klimat, można kupić lokalne produkty prosto od mieszkańców. W tych samych knajpach jedzą zarówno turyści, jak i miejscowi. Przed głównym sezonem jest cisza i spokój. Odpocząłem tam totalnie - potrzebowałem kilku dni sam ze sobą, odciąć się od wszystkiego i wszystkich. I to mi się udało. Byłem gotowy do dalszej części podróży. Jak, że jestem zwierzęciem stadnym i nastał weekend, kolejny etap podróży wydał mi się oczywisty - Novalja i słynna Zrce Beach, zwana Chorwacką Ibizą. O 11.oo w sobotę stałem już na wylocie Pagu machając kartką z napisem "Novalja".

A w już w kolejnej części:
- polska wódka weselna zachwyca,
- Zrce Beach - mekka imprezowiczów,
- jak wzbudzić szacunek u barmana, 
- poznacie dwóch zakręconych Hiszpanów - Rubena i Andresa, 
- imprezowe marzenie spełnione!

PS. I na koniec kilka fotek :)

Knajpa na wodospadzie z wideo od drugiej strony.

Dom, gdzie spałem.



Grad Pag

Wyrabianie paskiej cipki ;)



Pag słynie również z produkcji soli i serów.