18.07.2014

Odpust po maltańsku, czyli jak się bawić w imię św. Katarzyny

Każdy z nas chodź raz w życiu był na festynie parafialnym z okazji odpustu, czyli święta patrona danej parafii. Przaśne stragany, wata cukrowa, wujek Janusz z wąsami ociekającymi tłuszczem od kiełbasy z grilla, schola dająca czadu ze sceny - mniej więcej takie stereotypowe obrazki przesuwają nam się przed oczami. Co by jednak nie mówić takie wspomnienia należą raczej do tych pozytywnych. Nieoczekiwanie dla mnie, podczas mojego pobytu na Malcie, miałem okazję zobaczyć na własne oczy jak taki odpust świętuje się na tej małej śródziemnomorskiej wyspie.  

Podczas mojego poprzedniego pobytu na wyspie 7 lat temu poznałem kilku Maltańczyków, z którymi starałem się cały czas utrzymywać kontakt. Kiedy moja kolejna wizyta stała się faktem napisałem niezwłocznie do jednego z nich - Marco. Jedną z informacji, którą od niego uzyskałem było, że przylatuje idealnie w okresie tzw. "local fiestas", czyli lokalnych imprez organizowanych przez każde miasto/miasteczko/wieś na cześć ich świętego patrona. Od razu zaproponował, że zabierze mnie do jego rodzinnej miejscowości na taką właśnie fieste, gdyż idealnie odbywa się ona w terminie kiedy będę. Dwa razy nie trzeba było mnie namawiać. I tak pewnej słonecznej niedzieli znalazłem się z Marco i innym kumplem Alistair`em w miejscowości Żejtun.


Pierwsze, co się rzuca w oczy po przyjeździe do miasteczka to flagi. Są ich setki i są na każdym domu. Małe, średnie, duże i monstrualne. Dominujące kolory to zielony i czerwony. Już od pierwszych zabudowań wszędzie wiszą bogate i misterne dekoracje. Również z dominującym czerwonym i zielonym. Marco, jakby czytając mi w myślach, pośpieszył z wyjaśnieniami. Otóż każdy taki "odpust" skupia się oczywiście wokół osoby świętego, ale główną rolę odgrywają w nim tzw. "bands", czyli orkiestry. Taka orkiestra to coś więcej niż sami grajkowie - często jest to klub, wokół którego integruje się lokalna społeczność. Popieranie danej orkiestry często przechodzi z ojca na syna. Siedziba orkiestry to miejsce spotkań, jest bar, organizowane są różnego rodzaju imprezy kulturalne, na ścianach wiszą ozdobne płyty z nazwiskami dyrygentów i szefów orkiestry, gabloty wypchane są różnego rodzaju trofeami. W Żeljtun istniały dwie "bands" - czerwoni i zieloni, i właśnie na ich "rywalizacji" opiera się całe świętowanie. Plan dla mieszkańców na niedziele wyglądał następująco:
9.00 - 13.00 parada i świętowanie czerwonych
13.00 - 17.00 parada i świętowanie zielonych
17.00 - 19.00 doprowadzenie się do porządku
19.00 - kościółek, procesja z figurą św. Katarzyny
21.00 - fajerwerki i wypad nad morze w celach kąpielowych
Przyznajcie, że dość ciekawa kolejność - w Polsce raczej najpierw do kościoła, a potem impreza ;)
Jako, że Marco był za zielonymi, to zajechaliśmy na 13.00. Na początek cisza, ale im bliżej głównego placu miejskiego, tym większy harmider.



Wejście na plac blokowała kolumna zielonych idących w paradzie. W środku kolumny pchana była ogromna konstrukcja, pod którą szła i dawała czadu orkiestra.  




Nad placem dominował ogromny kościół, a w jego centralnej części znajdowała się ozdobna scena z miejscami dla obu orkiestr, które wieczorem miały dać wspólny koncert. Ale na razie "rządzili" zieloni, którzy "przejęli" pałeczkę po czerwonych. Wszyscy tańczyli, darli ryja, rzucali butelkami i kubkami z piwem, oblewali się wodą, włazili na barana. Najlepsza akcja była, kiedy kolumna zatrzymała się przed...siedzibą czerwonych. Zaczęły się wzajemne bluzgi, złośliwości, latały kubki, musiała wjechać policja tworząc kordon i uspakajać co bardziej krewkich. Jednak cały czas miało się wrażenie, że ci adwersarze wieczorem będą wspólnie świętować, co potwierdził Marco. 

Siedziba czerwonych

Lekkie niesnaski
Po zaopatrzeniu się w piwko weszliśmy zobaczyć siedzibę czerwonych od wewnątrz (wielkie poświęcenie ze strony Marco). Kiedy weszliśmy do głównej sali, moje klapki zostały w miejscu, a ja poszedłem dalej. Podłoga kleiła się po porannym świętowaniu czerwonych jak lep na muchy. Nikt nie sprzątał, bo po co. Przecież wieczorem znów się pobrudzi. Kiedy wyszliśmy kolumna podchodziła już pod siedzibę zielonych, która znajduje się...100 metrów vis a vis czerwonych. I wtedy zaczęło się największe balangowanie. Czegoś takiego nie widziałem wcześniej - ludzie jakby dostali szału, ale takiego pozytywnego. Każdy gramolił się komuś na barana, wszyscy zaczęli wydzierać się wniebogłosy śpiewając pieśni intonowane przez orkiestrę na cześć św. Katarzyny.








Dookoła latały butelki z piwem, ludzie polewali się wodą i wszystkim, co mieli pod ręką. Większość już była porządnie wcięta, a to nie była nawet 15.00. Odwiedziny w siedzibie zielonych również zakończyły się pozostawienie klapków w progu. Uzupełniliśmy płyny, pooglądaliśmy ozdobne płyty na ścianach ze wszystkimi dyrygentami oraz okazałe trofea i wróciliśmy na zewnątrz. Nagle w tłum wjechała makieta smutnego banana ośmieszająca czerwonych.


Po chwili, długo się nie zastanawiając, włączyłem mój aparat na nagrywanie filmu i dałem nura w sam środeczek kotłującego się tłumu:


Na koniec na balkon siedziby weszła jakaś lokalna piosenkarka i zaczęła śpiewać hymn na cześć św. Katarzyny. Wtedy to już nawet zaczęli śpiewać wszyscy gapie dookoła. Nawet ja zacząłem śpiewać, mimo że nic nie rozumiałem. Dałem się ponieść temu całemu pozytywnemu szaleństwu.



Cała impreza zaczęła wygasać przed 17. Ludzie zaczęli powoli wracać do swych domów, aby przygotować się do głównych obchodów w kościele. Sęk w tym, że połowa z nich była nieźle nawalona. Fajnie musi wyglądać część kościelna - połowa ludzi słaniających się w ławkach, ktoś wybiegający w trakcie z powodu małych nudności. Marco potwierdził, że takie przypadki to norma. Wyobraźcie sobie takie coś w Polsce :) Na wieczorne uroczystości już nie zostaliśmy, gdyż skorzystałem z zaproszenia Marco na obiad do innej miejscowości gdzie aktualnie mieszkał.

Alistair, ja i Marco
Cóż, jak widzicie odpust po maltańsku nie wygląda nawet w połowie jak w Polsce :) Maltańczyk nie ma wątpliwości - jeżeli świętować, to już na całego. Było w tym wszystkim coś naprawdę fajnego - mimo otaczającego cię pijaństwa i pandemonium cały czas miało się wrażenie, że jest to jednak święto religijne i ludzie nie bawią się żeby się nawalić, tylko żeby na prawdę uczcić swoją świętą patronkę, w tym przypadku św. Katarzynę. Ciekaw jestem tylko co by na taką formę oddawania czci powiedziała sama zainteresowana ;) Również po raz kolejny utwierdziłem się w przekonaniu, że jeżeli podróżować, to tylko na własną rękę. Bo czy biuro podróży ma w ofercie uczestnictwo w czymś takim?? :)




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz