W trakcie mego życia poznałem wielu wspaniałych ludzi. Jedną z takich osób jest Agata. Agata za to na pewnym etapie swojego życia poznała Petera - obywatela Belgii. I tak oto miałem zaszczyt być świadkiem na polsko - belgijskim weselu. Belgie znałem dotychczas tylko od strony Brukseli, gdzie moi przyjaciele mieszkają. Dlatego kiedy w 2019 roku pojawiła się okazja wybrania się do rodzinnego miasta Petera i zobaczenia tego kraju od trochę bardziej tradycyjnej strony, to nie zastanawiałem się długo :) Zapraszam do odwiedzin w mieście Gent (pol. Gandawa), które zachwyciło mnie milion!
O samym Gent nie wiedziałem zbyt dużo, ale o matko! Ale to miasto ma historię! Już pomiędzy XII, a XV wiekiem było największym miastem poza Włochami, ustępując tylko Paryżowi. Zachęcam do poczytania w necie, bo szkoda tu miejsca. Jak się dostać do Gent? Tani jak barszcz Ryanair do Brussels Charleroi (40-100zł, 1h), bus do centrum (14-17€,1h) i potem pociąg do Gent (12€, 30min).
Peter pochodzi z jednej w gmin/miasteczek tworzących aglomerację Gent - Sint-Denijs-Westrem. Właśnie tam co roku organizowany jest mały lokalny festiwal Dioniss - co, nie ukrywam, było małym pretekstem, aby właśnie w tym, a nie innym terminie, udać się do Belgii. Do Sint (będę używał skróconej nazwy) zajechaliśmy pod wieczór i po ugoszczeniu kolacją przez tatę Petera udaliśmy się na pierwszy punkt programu festiwalu - silent disco w...kościele.
Zanim podniosą się tu głosy oburzenia, to śpieszę poinformować, że budynek został dawno zdesakralizowany i służy mieszkańcom w różnych celach. Klimat był fantastyczny, ale podest DJ-a w miejscu ołtarza dawał trochę do myślenia, że taki właśnie scenariusz czeka jeszcze wiele budynków kościelnych.
Następnego dnia uderzyliśmy prosto do centrum Gent i od razu zostałem zmieciony niesamowitym urokiem tego miasta. Podszedłem od strony kamiennego mostu na rzece Leie - Sint-Michielsbrug i ukazał mi się taki oto widok:
Widać od razu piękny budynek poczty Voormalig postgebouw oraz urocze sukiennice. Na wprost już zapraszał mnie w swe wnętrza wielki, sięgający historią XIII wieku, kościół św. Mikołaja. Wyobraźcie sobie moje zdziwienie, kiedy po wejściu trafiłem na...kiermasz. Okazało się, że kościół...podzielono na pół, bo nie było aż tylu chętnych do regularnego odprawiania modłów, aby zapełnić całą jego przestrzeń.
Na końcu betonowa przedziałka i wejście do właściwego kościoła
Za kościołem przyciąga mnie okazała wieża zwieńczona złotym smokiem - symbolem miasta. To Belfort van Gent, strażnicza wieża oraz dzwonnica miejska z XIV wieku. I tu nawet nie zastanawiajcie się nawet przez minutę, kupujcie bilet (8€) i wspinajcie się na sam szczyt (91m). Jest to najlepszy punkt widokowy w mieście oraz małe muzeum historii w jednym. Polecam udać się w okolicach pełnej godziny - wtedy możecie zobaczyć w działaniu oryginalny, stary jak Mojżesz, mechanizm napędzający dzwony.
Po wyjściu z wieży idąc dalej prosto można przyatakować piękną katedrę św. Bawona z historią sięgającą X wieku. Znajduje się tam arcydzieło sztuki - Ołtarz Gandawski - Adoracja Mistycznego Baranka z 1432 roku. Ja jednak postanowiłem zobaczyć stare miasto innym środkiem transportu niż nogi. Rzeka Leie i jej odnogi/kanały aż proszą się, aby wskoczyć na jedną z wielu łódek oferujących leniwy rejsik. Koszt to 9€ i będą to dobrze wydane pieniądze - niektóre piękne kamienice, magazyny, czy samą bryłę zamku można zobaczyć tylko od strony rzeki. Polecam - Maciej Gąd.
Po zejściu na brzeg nadeszła pora na moją ulubioną część zwiedzania, gdziekolwiek nie jestem - bezcelowe szwędanko uliczkami miasta :) I tu już Gent kompletnie skradło moje serce. Urokliwe knajpki i kawiarnie pełne cieszących się chwilą mieszkańców, zabytkowe kamienice, malutkie sklepiki, odresturowane i zamienione na punkty sprzedaży lokalnych specjałów magazyny portowe.
Polecajki z mojej strony:
Wstąpcie na kawę do Mokabon. Tylko lokalsi, przepyszna kawa mielona na miejscu.
Jak Belgia to oczywiście frytki z majonezem. A te najlepsze w Gent to tylko w Frituur Het Puntzakje zaraz obok zamku. Kupcie duży rożek i usiądźcie sobie z nim na fontannie zaraz obok :)
Oczywiście nie może się obejść bez belgijskich gofrów. Tutaj zapraszam do małej cukierni wciśniętej przy ulicy Groentenmarkt 1, pomiędzy tradycyjną piekarnią Himschoot, a sklepem z tradycyjną belgijską musztardą Tierenteyn-Verlent. Chyba nie muszę dodawać, że wejście do obu i zaopatrzenie się tam w wiktuały jest obowiązkowe.
I tu lokalna ciekawostka. Jednym ze specjałów miasta są...Gentse neusen - gandawskie nosy. Są to małe cukieri (z zewnątrz lekko twardawe, w środku z przeważnie musem malinowym) o różnych kolorach. Przepyszne i uzależniające :P Najlepsze są te kupione z ulicznego wózka. I właśnie o te nosy pewnego razu wybuchła wojna pomiędzy dwoma sprzedawcami. O co? Oczywiście o turystów. Poczytajcie :) Jeden z panów przeważnie zawsze stoi ze swoim wózkiem obok sklepów przy Groentenmarkt 1.
Oczywiście w Gent jest jeszcze wiele innych ciekawych miejsc do zwiedzania np. zamek. Ale ja nigdy nie mam ciśnienia, aby na siłę zaliczać wszystkie atrakcje. Zawsze coś zostawiam na następny raz jakby kiedyś los znowu skierował mnie w to samo miejsce :) Po pełnym wrażeń dniu wróciliśmy do Sint na wieczorne świętowanie w ramach Dioniss. Tym razem zjechały się foodtrucki, koncert miał miejsce pod gołym niebem. Wcześniej u znajomego Petera na ogrodzie miał miejsce mały biforek z lokalnymi specjałami na stole. Jednym z artystów dnia byli Dave&Dany - znajomi Petera, których miałem przyjemność poznać na weselu. Ich artystyczny image jest...charakterystyczny, a koncerty dość niezapomniane ;)
Kolejnego dnia znowu wybraliśmy się do centrum Gent, ale tu już było kopiuj-wklej z dnia poprzedniego - leniwa kawa, spacerek uliczkami starego miasta, gofry itp. Zdaję sobie sprawę, że jeszcze wiele mogłem zobaczyć, wiele ciekawych rzeczy porobić w Gent. Ale ten wyjazd miał na celu odwiedzić przyjaciół i przy okazji zobaczyć miasto, a nie na odwrót.
Gandawa, a Bruksela to praktycznie niebo a ziemia. Stolica Belgii to kosmopolityczny tygiel kulturowy. Za to Gent zrobiło na mnie wrażenie miasta jednolitego kulturowo, gdzie na każdym kroku można znaleźć odwołania do historii zachodniej Europy. Jednocześnie to miasto z niesamowitym urokiem i czarem. Jeżeli będziecie w pobliżu to nie zastanawiajcie się ani minuty i poświęćcie co najmniej jeden dzień na zanurzenie się w jego atmosferę.
No a ja znowu pojechałem do Rzymu. Już po raz piąty. Po siedzeniu prawie rok na tyłku z powodu lockdownów człowiek wybrał by jakieś inne miejsce dla odmiany. Ale nie. Znowu Rzym. Już mogliście poczytać >>TU<< o mojej poprzedniej wizycie, kiedy doświadczałem tego miasta na nowo bez tłumów turystów. Dlaczego trafiłem więc tam znowu? Wszystkiemu winne me marzenia związane z piłką nożną.
Na mej liście rzeczy do zrobienia w życiu widniały dwie pozycję: zobaczyć na żywo mecz reprezentacji Włoch (której kibicuje od dawna) we Włoszech oraz wziąć udział w meczu otwarcia i finale dużej imprezy piłkarskiej. I tak oto nadarzyła się okazja połączyć te dwie rzeczy, kiedy Rzym został miastem gospodarzem piłkarskiego EURO2020 i UEFA ogłosiła, że tam odbędzie się mecz otwarcia.
W sierpniu 2019 roku Włochy jeszcze nawet nie awansowały na EURO, ale szły przez eliminację jak burza. Więc kiedy ruszyły zapisy na bilety to w ciemno zaaplikowałem tylko o wejściówkę na mecz otwarcia słusznie zakładając, że wystąpi w nim reprezentacja Włoch. Szczęście dopisało, moja aplikacja została wylosowana, wyskoczyłem z 145€ i stałem się szczęśliwym posiadaczem wejściówki.
Ale potem przyszedł COVID i całe EURO zostało przełożone na 2021. Rok minął, mecz otwarcia wyznaczono na 11 czerwca. A w kwietniu jeszcze nie było wiadomo, czy jadę. Każde miasto gospodarz miał określić ile % stadionu pozwoli zapełnić. Rzym podał na początku maja, że 25%, więc UEFA ogłosiła dodatkowe losowanie wśród posiadaczy biletów. Dopiero 24 maja, na 3 tygodnie przed meczem, dowiedziałem się, że szczęście dopisało mi po raz drugi i idę na mecz! Od razu zdecydowałem się zostać 4 dni dłużej w Rzymie na zasłużone mini wakacje. W czerwcu Włochy nie akceptowały jeszcze szczepionek, więc musiałem robić test na 48h przed wjazdem.
Przed Wami relacja z tego wyjazdu :) Jako, że już wcześniej widziałem wszystkie rzymskie must-see, to tym razem skupiłem się na innych atrakcjach, czasami mniej znanych i nieoczywistych. Ruszyłem też tyłek dwa razy poza Rzym. Oczywiście codziennie objadałem się włoskim jedzeniem, szwendałem po mym ulubionym Zatybrzu, chłonąłem miasto ile wlezie. Zapraszam!
Mecz EURO2020 Włochy - Turcja
Dzień meczowy! Po to tu przyjechałem. Po marzenia! Każdy kibic miał wyznaczoną godzinę wejścia na bilecie. Ja miałem 19-19.30 (mecz o 21), ale nie mogłem usiedzieć i pod stadionem byłem już o 18.30. I dobrze zrobiłem po sytuacja przed moją bramką wejściową wyglądała tak:
Na szczęście kolejka szła w miarę sprawnie i stałem w niej tylko 20 minut. Aby wejść na stadion musiałem zrobić na lotnisku w Krakowie dzień wcześniej drugi test na COVID, gdyż ten na wjazd byłby już w momencie meczu "starszy" niż 48h. I jak po wylądowaniu nikt ode mnie nie chciał żadnych papierów, to tu musiałem przejść 5 bramek pokazując w różnych kombinacjach negatyw testu/bilet/dowód/plecak. Ale udało się i oto:
Jestem! Po dwóch latach czekania. Podczas ceremonii otwarcia, kiedy Andrea Bocelli śpiewał Nessun Dorma, to miałem mokre oczy.
A usłyszenie włoskiego hymnu z tysięcy gardeł dookoła to już zupełny odlot.
Sam mecz przecudowny - Włosi grali przepiękną piłkę i pyknęli Turcję 3 - 0. Każdy gol to niesamowita euforia i ściskanie się z obcymi ludźmi dookoła. Jeden z najbardziej fantastycznych momentów w moim życiu!
Kopuła Bazyliki Św. Piotra w Watykanie
Niby oklepana atrakcja, ale zawsze odpychała mnie wizja stania w beznadziejnie długiej kolejce i potem pchania się wąskimi przejściami z dzikim tłumem. Tym razem nie odpuściłem, bo nikogo w kolejce. Pusto :) Można kupić bilet za 8€ (550 schodów) lub 10€ (winda + 330 schodów). Przypominam, że samo wejście do bazyliki jest darmowe. Wspinając się (nie polecam osobom z klaustrofobią) najpierw wchodzimy na balkon pod kopułą nad głównym ołtarzem. Można podziwiać misterne mozaiki niewidoczne z dołu. No a potem na samej górze cudowne widoki na Ogrody Watykańskie, plac i cały Rzym. Warto!
Schody w górę, czy w dół? :)
Termy Karakalli
Najlepiej zachowane ruiny monumentalnych łaźni starożytnego Rzymu. Jedzie tam wiele autobusów, a od Koloseum to 15 minutowy spacer. Bilet kosztuje 10€ i można go było kupić tylko przez neta. Oczywiście zwiedzających można było policzyć na palcach jednej ręki. Ruiny są niesamowite! Wyobraźnia działa jak szalona. Czy w ogóle w dzisiejszych czasach możliwe byłoby zbudowanie czegoś takiego? Samo zwiedzanie zajmie Wam max 45 minut.
Niecka basenu "olimpijskiego"
Bazylika św. Jana na Lateranie
Jakoś do tej pory było mi tu nie po drodze, ale tym razem nie odpuściłem miejsca, które swoją historią sięga IV wieku, kiedy powstały tu koszary gwardii cesarskiej. W środku bazylika robi monumentalne wrażenie. Będzie bolała cię głowa od zadzierania. Za 3€ można zwiedzieć klasztorny krużganek z ekspozycją archeologicznych artefaktów z historii bazyliki. Wizyta na max 30 minut.
Katakumby św. Kaliksta
Mało znana atrakcja, ale ominięcie jej to duży błąd! Trzeba trochę wyjechać poza centrum, ale spod bazyliki laterańskiej jedzie tam niecałe 15 min bezpośredni autobus. Bilet wstępu kosztuje 8€ i zwiedzać można grupowo tylko z przewodnikiem (można wybrać język polski). Oczywiście prawie w ogóle turystów, więc miałem prywatne zwiedzanie po angielsku z...salezjaninem z Etiopii. Niesamowite podziemne grobowce i miejsca pochówku z początku II wieku pierwszych chrześcijan i papieży. Schodzi się głęboko pod ziemię, gdzie panuje niska temperatura i duża wilgotność powietrza. Mój przewodnik ubrany na cebule skomentował mój krótki rękawek i szorty słowami: "Wam Polakom i Rosjanom to nigdy nie jest tu zimno". Zwiedzanie trwa ok 30 minut. Jest zakaz robienia zdjęć, więc zapraszam do wujka google :)
Bazylika św. Klemensa
Jedno z największych pozytywnych zaskoczeń. Niepozorny z zewnątrz kościół niedaleko Koloseum. A w środku cuda Panie, cuda. W samej bazylice mienią się przepiękne złote mozaiki. Ale co Was interesuje to podziemia. Uwaga! W godzinach 12.30 - 15.00 jest przerwa w zwiedzaniu, wiec weźcie to pod uwagę. Również pod ziemię może wejść ograniczona ilość osób, wiec warto zaklepać sobie miejsce wcześniej przez neta. Sam bilet to 8€. Najpierw schodzi się do pozostałości pierwszej bazyliki z IV wieku. Znajduje się tam m.in. grób Św. Cyryla - apostoła Słowian. Najciekawsze rzeczy są jednak "piętro niżej". Wąskimi korytarzami wchodzimy do pozostałości domu rzymskiego konsula i świątyni perskiego boga Mitry. Co ciekawe płynie tam sobie strumykiem bieżąca woda. Zwiedzanko zajmie Wam do 40 minut. Warto!
Lago di Nemi
Na niedzielę niespodziewanie dostałem zaproszenie od siostry mojego przyjaciela, która mieszka z włoskim mężem w miejscowości Genzano di Roma pod Rzymem. Aby tam dojechać należy wysiąść na ostatniej stacji metra Anagnina i potem złapać bus Cotral za 1,5€. Jedzie się 25 - 50 min (zależy od korków). Od razu zostałem zaproszony do lokalnej knajpki na niedzielny obiad, gdzie wszyscy znali wszystkich. Dołączył do nas ojciec i siostra męża koleżanki. Dania wybrano za mnie i na stół wjechały lokalne specjały: trippa alla romana - flaki w sosie pomidorowym, a potem le papardelle al ragu di singhiale - ragu z mięsem dzika. Ja już pękam, a to okazały się przystawki. Potem jeszcze wcisnąłem trochę ciciori, jagnięciny z grilla i panna cotty. Nie mam pojęcia jakim cudem się stamtąd wytoczyłem. Fantastyczne doświadczenie kulinarne z lokalsami :) Genzano leży na zboczu wulkanicznego krateru, w środku którego znajduje się malownicze jezioro Nemi. Warto wybrać się na 40 minutowy spacer (lub 10 min autem) do wioski o tej samej nazwie po drugiej stronie jeziora. Słynie ona w regionie z truskawek/poziomek i kwiatów. I jest niesamowicie malownicza z rozwalającymi widokami. Idealny plan na jednodniowy wypad za Rzym.
Ostia Antica + plażowanko
Na ruiny starożytnej Ostii, portu Rzymu, ostrzyłem sobie zęby od samego początku. Jest to najlepiej zachowany i największy kompleks ruin starorzymskich na świecie. Ostia leży nad samym morzem, więc macie idealny plan na całodniowy wypad. Do parku archeologicznego dojedziecie kolejką w ramach biletów miejskich ze stacji metra Piramide. Kurs w obie strony jest co 15 min i jedzie się ok 30 min. Wysiadamy na stacji Ostia Antica, 5 min spacerem i jesteśmy. Bilet wstępu to 12€. Ile będziecie zwiedzać to zależy od was. Kompleks jest tak ogromny, że można się włóczyć i 4/5h. Ja szwendałem się 3h, a nie wszędzie zaglądnąłem. Dlatego najlepiej wybrać się tam z samego rana kiedy jeszcze tak nie praży słońce. W samym kompleksie znajdziecie świetnie zachowane: domy bogaczy, kupców, amfiteatr, kamienice, łaźnie, koszary, bar, publiczne kible, stajnie, świątynie, forum, kapitol, nietknięte mozaiki, podziemne rzeźby, system wodociągów itd. itp. Niesamowity wehikuł czasu. Dodatkowo prawie zero turystów, więc co chwilę byłem zupełnie sam wśród murów, które opowiadały mi swoją historię... .
Mozaika w ruinach koszar
Sklep kupiecki
Dom bogacza
I jego prywatny kibelek
Winiarnia
Winiarnia
Publiczne toalety
Kapitol
Sklep mięsny
Łaźnia publiczna
Basen boczny w łaźni
Prywatne łaźnie podziemne
Po zwiedzanku wracamy na stację i podjeżdżamy 2 przystanki do współczesnej Ostii. Fani serialu Suburra odnajdą tu wiele znajomych lokacji. No ale nasz główny cel to plażing. Prawie cała linia brzegowa zaklepana jest przez prywatne plaże, gdzie wejście jest za darmo, ale nie rozłożysz się jak nie wynajmiesz minimum leżaka za 10€. Są oczywiście skrawki publicznych plaż zupełnie za darmo. Dla polujących na dobre foto na prawo od mola w skałach w morzu stoi pomnik Posejdona. Można spokojnie do niego dojść nie odrywając stóp od dna, które jest przyjemnie piaszczyste. Jak zgłodniejecie i macie ochotę na smażone owoce morza to polecam knajpę "Pesce Fritto e Baccala" przy Via Namaziano. Zaraz obok przy placu koniecznie wciągnijcie lody w "Gelo Sia". Za 2,5€ dostaniecie taką porcję, że połowa Wam ścieknie po palcach, bo nie będziecie nadążać z lizaniem. Na szczęście obok ratuje kranik z wodą :)
Rzym po prostu
Po raz kolejny przyszło mi poodkrywać i podoznawać Rzym bez praktycznie żadnych turystów. Mimo, że wszędzie trza było poginać z maską, to absolutnie mi to nie przeszkadzało. Każdego ranka szedłem sobie do lokalnej kawiarni i jadłem włoskie śniadanie - słodka bułka/croissant + cappuccino. Wieczorami zaś zatapiałem się w knajpy malowniczego Zatybrza albo te w wąskich uliczkach odchodzących od Piazza Navona. Focaccia, pizza, carbonara, gelato wjeżdżały co rusz. W poniedziałkowy wieczór spotkałem się z niewidzianą od liceum koleżanką mieszkającą w Rzymie oraz z mym rzymskim przyjacielem Dino, aby na Campio di Fiori obejrzeć mecz Polska - Słowacja. Mimo, że Polacy zagrali kupę to atmosfera ciepłego rzymskiego wieczoru w miłym towarzystwie była doskonałym zakończeniem wyjazdu (dzień później rano samolot).
W Rzymie byłem już 5 raz. W drodze powrotnej zdałem sobie sprawę, że za szybko to ja tam nie wrócę, bo generalnie zobaczyłem wszystko, co było do zobaczenia. Ale tydzień po powrocie Koloseum ogłosiło, że po raz pierwszy w historii otwiera dla zwiedzających odrestaurowane korytarze gladiatorów pod samą areną. No i jak tu nie myśleć o powrocie? Choć zdaje sobie sprawę, że miałem ostatnią okazję zobaczyć tak wyludniony Rzym. Dino, który jest przewodnikiem, mówi, że jest totalnie zabukowany od kwietnia do czerwca 2022. Tłumy turystów kiedyś wrócą, ale Rzym da sobie radę. W końcu czyż nie jest to Wieczne Miasto?