15.07.2013

Chorwacka bonanza - cz. 1

Poniedziałek 10 czerwca 2013 roku - pierwszy dzień mojej dawno oczekiwanej podróży. Samotnej wyprawy do Chorwacji, podczas której głównym sposobem przemieszczania miał być autostop. Budzik zadzwonił o 6 rano. Powinienem wyskoczyć z łóżka pełen werwy, zapału, podniecony na maxa rozpoczynającą się przygodą. No niestety nie do końca tak było. "Winne" temu było epickie wesele mojego brata na weekend. Niestety rano odczuwałem dość poważnie jego skutki. No, ale cóż, trzeba było sprężyć się na pociąg do Katowic skąd po 13 miałem busa do Wiednia. 

Sama podróż pociągiem była katorgą ze względu na tupot białych mew, ale słońce, które przywitało mnie w Katowicach, postawiło mnie na nogi. W końcu zacząłem na serio jarać się wyprawą. Musiałem poczekać na dworcu ok 1,5h, ale czas "umilał" mi rozmową starszy jegomość, który narzekał na wszystko, na co tylko da się narzekać w Polsce. W końcu pojawił się autobus - wybawiciel. Zająłem miejsce na samym przedzie górnego pokładu i 7 - godzinna podróż minęła bez przeszkód. Do Wiednia zajechałem o 20.oo - 50 minut przed czasem. Generalnie powinienem się cieszyć, ale tym razem wolałem przyjechać punktualnie. Dlaczego? Dawno nie widziany kumpel Osman, u którego miałem nocować, miał mnie odebrać po pracy o 21.15... . No cóż, pogoda nieciekawa, plecak ciężki, więc zapuszczenie się w miasto było średnim pomysłem. Trzeba było czekać. Osman zjawił się punktualnie i po przyjacielskim misiu od razu zaproponował udanie się na ERASMUS party. Prowadź stary! Na miejscu okazało się, że wjazd 5€, ale Osman tak zagadał, że wszedłem za darmo jako członek organizacji studenckiej + nawet dostałem voucher na piwo. Tylko szatniarz miał niezłą minę jak zdawałem plecak. Piwko, dwa i trzeba było zawijać na chatę, bo Osman do pracy, a ja z rana miałem zacząć na serio autostopowanie na Słowenię. Po drodze zaczęło nieźle lać, co nie było dobrym zwiastunem na dzień następny... 

Następnego dnia wstałem o 8 pełen werwy. LEJE!! Eh z powrotem spać. Wstałem ponownie o 11. LEJE! Świetne. Weź tu idź łap stopa. Ogarnąłem się nieco i zacząłem sprawdzać jakąś wylotówkę z Wiednia do łapania stopa, co wcale nie było takie łatwe. Po 12 przejaśniło się. Teraz!! Bye Osman i 20 minut później machałem już kartką z napisem "Maribor". Przez godzinę nic. A potem... ULEWA! I to taka, która nie zwiastowała rychłego rozpogodzenia. Musiałem podjąć trudną decyzję - do Mariboru udam się pociągiem, który odjeżdżał o 16.30. Jak wchodziłem do busa na dworzec to obok niego śmignęła ciężarówka na mariborskich blachach... . Pociąg był niestety drogi i już na samym początku podróży znacząco nadszarpnąłem swój budżet, co odbiło się na koniec wyprawy. Ale deszcze nie przestawał padać, więc trzeba było jechać. Jak na złość 15 minut po wyjechaniu z Wiednia pokazało się słońce i nie zniknęło z nieba przez kolejne 2 tygodnie... . Mimo drożyzny jazda tym pociągiem miała jeden plus - przepiękne widoki za oknem. Małe austriackie górskie miejscowości jak z pocztówki, tunele, mosty, strumienie itp. 

W Mariborze na Słowenii zameldowałem się o 19.oo. Na dworcu czekała na mnie również dawno niewidziana znajoma Rebeka i jej koleżanka Andrea. Lubie takie spotkania. Nie widzisz kogoś kilka lat, nie utrzymujecie kontaktu, ale jak się uda wam spotkać, to macie wrażenie, że nie widzieliście się tylko kilka dni. Wspólne fajne wspomnienia zacierają mijający czas :) Dziewczyny pokazały mi urokliwe miasto i  zjedliśmy sobie słoweński obiad. Potem udałem się do mojego hostelu. Jako, że leżał on trochę poza centrum, musiałem podjechać busem. Kierowca miał ostatni kurs dnia i stwierdził, że tym kursem i tak nikt nie jeździ, dlatego weźmie mnie dla towarzystwa za darmo bez biletu. Dzięki! Kiedy w końcu udało mi się znaleźć hostel o 21.40 stwierdziłem ze zdziwieniem, że jest zamknięty na cztery spusty! Dobijałem się dobre kilkanaście minut i zero odzewu. Zadzwoniłem na numer kontaktowy, ale koleś ledwo po angielsku wydukał, że już dawno tam nie pracuję i mi nie pomoże. Świetnie. Godz. 22, ciemno, a ja utknąłem na jakimś zadupiu. Chwyciłem za telefon - "Rebeka ratuj!!!!". Udało mi się cudem złapać ostatni autobus do centrum, skąd odebrała mnie Rebeka i na szczęście mogłem przenocować u niej. Potem okazało się, że nowa właścicielka dowiedziała się o mojej rezerwacji w tym samym dniu, co miałem przyjechać. Wysłała mi inteligentnie mejla, o której przyjeżdżam. (Jakbym w podróży 24h siedział na mejlu... ). Czekała na mnie na miejscu do 21.30 i poszła do domu. Cóż, przynajmniej oszczędziłem 10€ za nocleg. Następnego dnia miałem wstać o 6, bo moja gospodyni musiała wyjść po 7. Dobra, koniec tego pitu pitu. Pora w końcu złapać jakiegoś stopa do upragnionej Chorwacji!


Uliczki starego miasta w Mariborze mają dużo uroku.


Godz. 8, słońce w pełni, stoję zwarty i gotowy na wylotówce z Mariboru i dziarsko macham kartką z ambitnym celem "Zadar"(zbyt ambitnym jak się później okazało). I tak se macham, macham, i dalej macham, jedna godzina, druga. No nie no, dobry początek. O ktoś się zatrzymał! Prezes w Mercu proponuje podrzucenie na autostradę koło Ptuj, jakieś 25km od Mariboru. I w tym momencie wyszło moje małe doświadczenie w jeżdżeniu na stopa. Odmówiłem, bo przecież jak chcę do Zadaru. Po chwili palnąłem się w ten głupi łeb. Ptuj jest po drodze! Ruszyłbym się chociaż z miejsca, a z autostrady łatwiej byłoby coś złapać dalej. Zmieniłem strategię. Na kartce napisałem "Ptuj". Jeszcze pomachałem z godzinę i wreszcie po 3h łapania zatrzymał się on - Bułgarski Książę w swoim tirze. Koleś był Słoweńcem, ale ze swoim brzuchem, podkoszulkiem, czarnym wąsem i pół - łysiną przypominał króla dilerki znad Warny. Zabrałem mnie na stację benzynową na autostradzie za Ptujem. Co by nie mówić gawędziło mi się z ziomkiem nieźle mimo małej bariery językowej. No i pierwszy raz w życiu jechałem tirem!!! Na samej stacji postanowiłem jechać "odcinkowo"  i łapać coś do Zagrzebia, a potem przez Karlovac dotrzeć na nocleg do Slunj. Pytałem po kolei różnych kierowców, aż po godzinie wzięło mnie międzynarodowe małżeństwo - on Węgier, ona Rumunka. Musiałem się tylko wcisnąć z tyłu pomiędzy dwa puste foteliki dziecięce. Bardzo fajni ludzie. On pochwalił mi się perfekcyjną polszczyzną mówiąc "Co to ku*** jest?" i "Do buzi". Ja natomiast zadziwiłem żonę wyrecytowaniem po rumuńsku "Jak się masz?" i "Pier***** komary!". Granicę Chorwacji, i jeszcze wtedy UE, przekroczyliśmy bezproblemowo i chwilę później byłem już na stacji pod Zagrzebiem. Trzeba było znaleźć transport do Karlovacu. Przez pół godziny nici i wtedy obudził się we mnie Sherlock. Zauważyłem, że blachy aut w Chorwacji "pochodzą" od miast, a nie od województw jak u nas. I tak np. Zagrzeb to ZG, Rijeka to RI itp. Idąc tym tokiem myślenia po mistrzowsku wydedukowałem, że samochody z Karlovacu mają blachy KA. Szybko obczaiłem młodziana w dostawczaku z blachami KA. Zgodził się wziąć mnie bez problemu! Przyznam, że chłopak miał fantazję za kółkiem. Cisnął non stop 170 km/h, gdzie na tarczy najwyższa liczba jaka widniała to 180. Miałem wrażenie, że auto zaraz się rozpadnie. Ponad to gośc prowadził jedną ręką, bo drugą palił fajkę. Zacząłem już nawet nucić pod nosem "U drzwi Twoich stoję, Panie...".  Uff, jakoś udało się dojechać. Jeszcze po drodze ziomek o mało nie walnął ze śmiechu w barierki, jak mu powiedziałem, co po polsku znaczy nazwa rzeki, którą przejechaliśmy. Była to rzeka Kupa.

Karlovac. Jeszcze tylko 30km przez góry i będę u celu. Tylko jest jeden problem - nie ma zbytnio gdzie stanąć i łapać stopa. Droga na Slunj z miasta szła cały czas albo estakadą, albo otoczona była rowami z wodą i gąszczem krzewów. Sprawdziłem idąc 3km wzdłuż i wracają w niemiłosiernym upale w długich jeansach. No trudno, trzeba było pojechać "pekaesem". Cena znośna. Uprzejmy kierowca spytał się, czy schować mi plecak do luku, po czym po włożeniu dał kwitek i "7 kuna bitte". Witamy w Chorwacji! Droga wiodła przez malownicze góry i wreszcie po godz. 16 wylądowałem w małej miejscowości Slunj. Pierwszy główny etap podróży dobiegł końca.

 
Taki widok ukazał się mym oczom po przyjeździe do Slunj.

Suma sumarum pokonanie 205km dzielących Maribor od Slunj zajęło mi 8h - wynik nie powala na nogi, ale przynajmniej pierwsze koty za płoty :) Banana na gębie miałem od ucha do ucha. W końcu moja podróż zaczęła wyglądać tak jak powinna! A już w kolejnej części:
- dlaczego Slunj jest takie piękne?
- poznacie Gorana, zawodnika MMA,
- dowiecie się co to paska cipka i bez czego Chorwaci nie zagrają w bule,
- znajdziemy się na wyspie Pag i odwiedzimy miasto Pag.

Śledźcie bloga na bieżąco! :)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz