"Jeżeli jedziesz do San Francisco upewnij się, żeby przyozdobić swe włosy kwiatami...". Po zjechaniu z przepięknej Big Sur (o czym mogliście poczytać --> TU) miał miejsce symboliczny i rzekłbym nawet, że trochę mistyczny moment. Oto siedziałem za kółkiem naszego Forda Edge cisnąc w kierunku ostatniego punktu mej wielkie wyprawy przez całą Amerykę. W pewnym momencie jednocześnie słońce zaczęło chować się za wzgórze po mej lewej i "ciąć" swymi ciemnożółtymi promieniami mgłę, która pojawiła się w dolinie pomiędzy wzgórzem, a drogą. Uznałem, że to jest właśnie idealny moment, aby zapuścić wielki przebój Scotta McKenzie z 1967 roku. Jeden z hymnów ruchu hippisowskiego w połączeniu ze spektaklem za oknem sprawił, że poczułem się lekki jak piórko na ciele i umyśle. Zapuście ten kawałek, zamknijcie oczy i spróbujcie wyobrazić sobie te scenę :) Oto powoli dopełniała się moja wielka wyprawa i moje marzenie. W mych włosach pojawiły się symboliczne kwiaty - byłem gotowy na San Francisco!
Nasz hotel znajdował się w dzielnicy South of Market - uber z lotniska zawiózł nas tam za 27$, więc nieźle. Na dzień dobry kierowca Mo poinformował nas, że dzielnia nie jest ciekawa, pełno tam bezdomnych i narkomanów, ale "nie zaczepiają, więc spoko"....yyy AHA! Hotelu w SF szukaliśmy już na 3 miechy przed wyjazdem, bo ceny były wysokie w komos - nawet i wtedy daliśmy 580zł/2 doby. Mo wyrzucił nas pod samymi drzwiami i po wejściu "wita" nas recepcjonista schowany w budce z okienkiem i wielka metalowa krata na guzik broniąca dostępu do wnętrz hotelu. Pokój był w miarę spoko, łazienki dramat - najbardziej przestronną ktoś zatkał słusznym klocem i nikt tego nie posprzątał przez 2 dni. Widok z okna...przeniósł mnie do filmu wprost na ulicę w podejrzanej dzielnicy: zapuszczone budynki na wprost, bezdomni, sklep z alko z dziwnymi typami pod, para ze studzienek, kłótnie, przejeżdżające auto z głośnym hip - hopem, patrolujący radiowóz i ja siedzący na parapecie obok schodów przeciwpożarowych. Było to na swój sposób...fajne. Tego wieczora już tylko ruszyliśmy coś zjeść do pobliskiej knajpki i z powrotem.
Rano przywitało nas słońce i bezchmurne niebo. W drogę! Po wyjściu z hotelu mała przeszkoda - rozciągnięty na cały chodnik bezdomny, który właśnie odlatywał w drgawkach po zaćpaniu. Musieliśmy przejść dosłownie nad nim. Później doczytałem, że SF ma jeden z najwyższych odsetków bezdomnych w stosunku do liczby mieszkańców pośród dużych miast amerykańskich (i ten odsetek wrasta, bo ludzie lądują na ulicy ze względu na rosnące w kosmicznym tempie czynsze i ceny domów). Doszliśmy do głównej Market St, gdzie na skrzyżowaniu z 5th st stoi znak wskazujący kierunek do miasta partnerskiego...Krakowa - skromne 5956 mil. Potem skierowaliśmy się w stronę Chinatown. Chińczycy to ponad 20% mieszkańców SF, a Azjaci w ogóle to ok 33%. No i po dotarciu na miejsce od razu było widać, że weszło się do chińskiej dzielnicy. Lampiony, charakterystyczne domy i sklepy. Zupełnie inny, wyższy poziom "chińskości" niż w Chinatown w Nowym Jorku. Warto wejść przez Dragon`s Gate - my ją zupełnie przeoczyliśmy.
Jaś Wędrowniczek |
Moją uwagę przykuło wejście do "centrum chińskiej historii". A ja historie lubię to wbiliśmy (za free). Centrum mieściło muzeum poświęcone chińskiej historii pod butem japońskiej okupacji w czasie II wojny światowej. Znudzony Chińczyk z obsługi ożywił się na nasz widok i z uśmiechem na twarzy prawie zagadał nas na śmierć. Mówił ciekawe rzeczy, ale tak trajkotał, że zostaliśmy tam dłużej niż chcieliśmy ;) Prosto z chińskiej dzielni wbiliśmy na Columbus Ave, aby dojść do włoskiej. W pierwszej po drodze sycylijskiej kawiarni wjechało cannoli, w którym zakochałem się po uszy po wypadzie do Palermo. Po drodze mijaliśmy kolejne kultowe i charakterystyczne miejsca. Cafe Vesuvio - legendarne miejsce, gdzie spotykały się czołowe postacie generacji beatników, w tym Jack Kerouac, którego książkę "W drodze" polecam każdemu. Wygląd całej knajpy zrobi na Was niesamowite wrażenie. Stinking Rose - restauracja "Śmierdząca Róża", której całe menu opiera się na...czosnku. Chcieliśmy tam zjeść, ale ceny powaliły nas na łopatki, więc odpuściliśmy (min 45$ za danie główne). Cafe Triest - mała kawiarnia serwująca "najlepsze espresso w SF" i słynna z koncertów na żywo we włoskim stylu (czyli rodzinnie i głośno). Kiedyś z właścicielem śpiewał tam sam Pavarotti. Tu już musieliśmy wejść na kawę - była przepyszna, klimat typowo włoski, pełno lokalsów robiących swoje małe rzeczy. City Lights Book Store - miejsce obowiązkowe dla fanów czytania. Kultowa księgarnia uznana oficjalnie jako "ważne miejsce historyczne". Mnóstwo ciekawych i fantastycznych miejsc tylko przy jednej ulicy :)
Polskie łódki ;) |
Dochodzimy do historycznego Washington Square z katedrą Św. Piotra i Pawła i po raz pierwszy naszym oczom ukazują się strome ulicę San Francisco. Podjaranie sięgnęło zenitu, kiedy pierwszy raz zobaczyliśmy wagonik Cable Car (o samych wagonikach trochę dalej). Naszym celem słynna Lombard Street - kawałek stromej ulicy zamienionej w zygzak wśród zieleni. "Wspinaczka" po ulicy nachylonej pod kątem 45 stopni nie była "kaszką z mleczkiem". Lombard Street wygląda przepięknie, ale nijak idzie się ustawić tak, aby zrobić ładne zdjęcie. Tłum turystów też nie pomaga. Po wejściu na górę naszym oczom ukazał się po raz pierwszy błękit wód zatoki, a w oddali majaczyło Alcatraz.
Lombard Street |
Zeszliśmy Hyde St. wprost do portowej dzielnicy Fisherman`s Wharf. Jej historia sięga początków miasta, kiedy rodziny włoskich imigrantów zaczęły zakładać tu swe rybackie biznesy. Dziś dzielnica jest bardziej atrakcją turystyczną, ale rybołówstwo trzyma się tam wciąż nieźle. Szczególnie znanym frykasem są kraby...Kieszeniec Magister :) Kiszki nam już ostro grały marsza, więc udaliśmy się do prowadzonej od kilku generacji przez jedną rodzinę restauracji Cioppino`s. Przepyszne jedzenie w znośnych cenach (25-50$ za posiłek) - szczególnie podeszły mi...frytki z mięsem kraba. Po najedzeniu podjęliśmy decyzję, że odpuszczamy Alcatraz, gdyż była już połowa dnia, a nawet nie widzieliśmy połowy dzielnicy i nie jechaliśmy Cable Carem.
Kieszeniec Magister |
Idąc przez Fisherman`s Wharf odkryłem perełkę przy Pier 45 obok muzeum-łodzi podwodnej USS Pampanito. Musee Mecanique - salon gier arcade otwarty w 1933 roku! W ogromnej hali setki automatów do gier z przestrzeni 100 lat! I wszystkie działające - wystarczyło wrzucić 25 centów. Samogrające fortepiany z kowbojskich saloonów, "pokaz zdjęć erotycznych" z 1920 roku, pierwsze pin-bale, Space Invaders, itp. itd. Czułem się jak małe dziecko - od razu rozmieniłem 10$ na 40 ćwiartek i przepadłem.
Kiedy w końcu udało mi się stamtąd wyjść poszliśmy na najsłynniejsze molo dzielnicy - Pier 39. Główna atrakcja to oczywiście lwy morskie, które tu se siedzą cały rok. Całe molo to jeden wielki turystyczny moloch nakierowany na wyciśnięcie z ciebie ostatniego dolara. Lwy morskie robią wrażenie, ale potem tylko przeszliśmy przez środek mola szybko się stamtąd ewakuując.
Widok na Alcatraz |
No i w końcu nadszedł moment, aby wskoczyć do jednej z głównych atrakcji San Francisco - kolejka Cable Car. Poczytajcie sobie jej historię i jak działa taki wagonik. Do dziś przetrwały 3 linie: dwie główne Powell/Hyde, Powell/Mason, i jedna "boczna" California/Van Ness. Bilet jednorazowy kosztuje 7$, ale od razu kupcie przez apke bilet jednodniowy za 17$ - wtedy możecie jeździć ile dusza zapragnie + jest on też ważny na zwykłą komunikację w SF. Na początek ostrzeżenie: jeżeli chcecie wsiąść na początku najdłuższej linii Powell/Hyde, czy to w Fisherman`s Wharf, czy przy Market St., to nastawcie się na minimum 1h stania w kolejce. Jak macie czas to warto, a jak nie to polecam zacząć od California/Van Ness, gdzie mniejsze kolejki i większe wagoniki. My tego dnia podeszliśmy do pętli Powell/Mason przy Bay St. i czekaliśmy tylko 15 minut. Kiedy w końcu wagonik jest gotowy obowiązkowo bierzcie miejsce...na progu wagonika trzymając się poręczy. Wtedy z jazdy macie największą frajdę! Oczywiście na trasie można się w dowolnym momencie dosiadać/wysiadać na przystankach. Obowiązkowo odwiedzamy też muzeum - my tego nie zrobiliśmy i żałuję do dziś. No to jedziem! (foty i filmy poniżej są z kilku przejażdżek, które odbyliśmy przez 2 dni)
Obracanie wagonika na pętli |
O matko! Ale miałem frajdę. Banan nie schodził z gęby. Po dojechaniu do Market St. udaliśmy się na spacer w kierunku słynnych domów The Painted Ladies. San Francisco to również charakterystyczna zabudowa "krzywych" domów stojących na stromych ulicach. Kiedyś zwykłe domy - dziś kosztujące fortunę. Przeszliśmy przez naszą "bezdomną" dzielnicę, aby dwie przecznice dalej znaleźć się w innym świecie hipsterskich kawiarni i eleganckich domów. Pogoda się trochę zepsuła i kiedy doszliśmy do Ladies, to nie zrobiły na nas wielkiego wrażenia. Przyszedł wieczór, więc wróciliśmy do hotelu. Było to ostatnia noc z noclegiem (dwie kolejne mieliśmy spędzić w samolotach), więc wyskoczyłem sobie do pobliskiej knajpy Monarch posiedzieć przy barze. Wyszedłem na dwór zapalić sobie gibona, który zachował się z Las Vegas (w trakcie palenia centralnie przejechał przede mną radiowóz. Odruchowo schowałem jointa za siebie zapominając, że w Kalifornii to legalne). Na przeciwko me oko przykuł sex-shop z neonem "porno cabins". Po spaleniu wszedłem z ciekawości, gdyż SF słynie z tego typu przybytków, otwartości seksualnej i tolerancji wobec osób LGBT. W środku zastałem półki z porno na DVD, niezliczone dildosy i kilka kabin z dykty za 10$ za jednorazowe wejście oraz grubego, spoconego faceta za ladą, który patrzył się na mnie dziwnie. Podziękowałem i wróciłem do baru :)
The Painted Ladies |
Ratusz |
Mural Robina Williamsa |
Następnego dzionka mieliśmy samolot do NY o 22, więc wciąż kupa czasu na zwiedzanie. Pewnie czytając powyższe zadajecie sobie pytanie - San Francisco, no ale gdzie ten słynny most? I to był właśnie ten dzień na wypad na Golden Gate. Prognoza pogody przewidywała szybką mgłę, więc zrezygnowaliśmy z udania się na punkt widokowy Battery Spencer. Zdecydowaliśmy udać się na drugą stronę mostu na Golden Gate Bridge View Vista Point. Z różnych części SF dojeżdża tam specjalny bus za 4,5$. Wjazd samochodem na most jest płatny - sprawdźcie koniecznie przed wyruszeniem! No i oto jesteśmy! Widok NIE-ZIEM-SKI! Już dalsze przęsło było we mgle, ale wciąż MEGA! Cudo techniki. Aż dziw bierze, że człowiek mógł zbudować takie coś prawie 100 lat temu. Przejście przez most z buta zajmuje ok 30 min i na środku patrząc w dół na wody zatoki można dostać zawrotów głowy.
Po lewej Alcatraz |
Po dotarciu do kresu mostu można odwiedzić centrum turystyczne, fort, oraz porobić dorodne foty mostu z kilku świetnych punktów widokowych. Wrażenie robi plansza 3D, która pokazuje etapy budowy mostu - zmieniające się w zależności pod jakim kątem spojrzysz.
Wybrzeżem doszliśmy do Fisherman`s Wharf, gdzie wjechał wielki talerz owoców morza - ponownie w Cioppino`s. Słonko świeciło, więc nie mieliśmy nic przeciwko, aby postać godzinkę, aby pojechać całą trasę linią Powell/Hyde. Na Market St. złapaliśmy normalny, jednak nie mniej oldschoolowy tramwaj, aby dojechać do Coit Tower. Wejście na wieżę kosztuje kilka baksów, ale warto, bo rozciąga się z niej przepiękny widok na miasto i most (w ten dzień akurat cały we mgle...). Z powrotem ponownie wskoczyliśmy do wagonika - tym razem na pętli linii California/Van Ness, by po drodze przesiąść się na Powell/Hyde. Dotarliśmy do naszego hotelu, wzięliśmy bagaże i udaliśmy się na lotnisko. Tam po raz pierwszy miałem do czynienia ze skanerem, który prześwietla na wylot całe twoje ciało. Dziwne uczucie. O 5 rano wylądowaliśmy w Nowym Jorku - o tym możecie poczytać --> TU. I tym sposobem moim drodzy, ni stąd ni zowąd, moja miesięczna amerykańska przygoda dobiegła końca.
San Francisco...hmmm...Mam tu problem z moimi odczuciami odnośnie tego miasta. Oczywiście dwa dni to za mało, aby poznać jego duszę, ale na tyle na ile mogłem, to starałem się "wgłębić" w nie jak najlepiej. Nie odczułem, że ma ono w sobie to "coś", ale w wielu miejscach czułem się swobodnie i na luzie, np. w Fisherman`s Wharf, czy Little Italy. Z drugiej jednak strony nie mogę zignorować problemu ogromnej bezdomności i brudu w dużej części miasta. Bolały mnie oczy i serce kiedy na jednej przecznicy widzę zaćpanego młodego człowieka, czy w miarę zadbanego bezdomnego, który po prostu nie wytrzymał windowania czynszu, a dwie przecznice dalej ludzie popijają kawę za 10$ w w modnych kawiarniach. Według mnie to miasto nie ma spójnej wizji i pomysłu jak wyjść z tej sytuacji, a bagno rozwarstwienia społecznego wciąga coraz głębiej. Powoli, ale wciąga. A szkoda, bo to miasto dzięki swej otwartości i położeniu, atrakcjom, historii, czy kuchni mogłoby być perłą zachodniego wybrzeża. Opuściłem San Francisco z dużym dysonansem poznawczym, ale szczery i dziecinny uśmiech z przejażdżek Cable Carem oraz kwiaty we włosach zostaną ze mną na zawsze :)
PS. To jeszcze nie koniec Ameryki na tym blogu. Kolejny wpis będzie wielkim podsumowaniem mojej wyprawy. Śledźcie bloga i fejsa na bieżąco :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz