W wielu filmach mamy do czynienia z następującym obrazkiem - bohater jedzie malowniczą wąską drogą wijącą się w słońcu wzdłuż morza, czy oceanu. Jedyne co go oddziela od urwiska i wody to drogowa barierka. Mimo, że teoretycznie śmierć czai się dosłownie za zakrętem, to bohater kompletnie ma to gdzieś, bo jego umysł całkowicie poddał się już otaczającym go krajobrazom i uczuciu, "że życie jest piękne". Kto nie chciałby chociaż raz przejechać się taką drogą?
Pacific Coast Highway numer 1 - droga stanowa biegnąca wzdłuż wybrzeża Pacyfiku w Kalifornii przez, bagatela, 1055 km. Jednak co w niej najlepsze to odcinek biegnący na trasie Los Angeles - San Francisco zwany Big Sur. Nie ma on konkretnych granic; przyjmuje się, że rozciąga się pomiędzy Monterey, a San Luis Obispo, co daje ok 220 kilometrów. Jest to 220 kilometrów najpiękniejszej, najcudowniejszej, oszałamiającej, miażdżącej jaja, urywającej beret, zostającej w pamięci na zawsze drogi. Dziś zapraszam na lekki i przyjemny wpis z legendarnej Big Sur.
Nasz pobyt w LA dobiegł końca. Nadszedł nasz na ostatni punkt "wycieczki", czyli San Francisco. Generalnie z LA do SF wystarczy 6h autostradą I-5 i jesteś na miejscu. Ale my oczywiście nie mogliśmy nie pojechać słynną Pacific Highway. GPS pokazywał z motelu na lotnisko w SF (zwrot auta) kole 720 km. Damy radę w jeden dzień na luzie. I to, moi drodzy, był jeden z naszych największych błędów tej wyprawy. NIGDY, PRZENIGDY nie zakładajcie jednego dnia na Big Sur, kiedy jedziecie z LA do SF, czy odwrotnie. Minimum 2-3 dni proszę towarzystwa. Dlaczego? Jeżeli w tekście znajdziecie w nawiasie napisane "brak czasu" to znaczy, że musieliśmy odpuścić te punkty, aby wyrobić się na koniec dnia do SF. Dobra, jedziemy!
Na sam początek brawo dla nas, bo ustawiając drogę w GPS daliśmy przez przypadek "omijaj autostrady". W miejscowości Ventura wywaliło nas na drogę lokalną nr 33 i zanim się zorientowaliśmy, to objeżdżaliśmy już dookoła jezioro Casitas. Godzina w plecy na początek, ale przynajmniej widoki były niezłe. Na właściwą trasę udało nam się wrócić w Santa Barbara, ale wisiała niezła mgła, więc widoki średnie. Po ok 1,5h mijamy Pismo Beach. W miejscowości tej z mola czasami można podziwiać wieloryby (brak czasu), a w okresie listopad - luty migrują tu motyle królewskie, które obsiadają galerię eukaliptusów. Po chwili w Morro Bay już na stałe "przyklejamy" się do Pacyfiku. Z zatoki wyłania się tam potężna wulkaniczna skała Morro Rock, ale podziwialiśmy ją tylko z daleka (brak czasu). Wjechaliśmy już finalnie na Big Sur!
Chmury praktycznie znikły i otoczyła nas soczysta zieleń traw z jednej i błękit oceanu z drugiej strony. Na nasze gęby spłynął zachwyt i utrzymywał się przez kolejne 200 km. Śmignęliśmy przez miejscowość Cambria, gdzie można zatrzymać się na papu w klimatycznej tawernie Old Stone Station (brak czasu). Na całej długości Big Sur porozsiewane są zatoczki i punkty widokowe, często bezimienne. Można praktycznie zatrzymywać się co kilkanaście minut i podziwiać widoki. W miejscowości San Simon można zjechać i pozwiedzać monumentalną posiadłość Hearts Castle (brak czasu). I wyobraźcie sobie, że tyłek z auta ruszyliśmy dopiero za San Simon, ponieważ dojechaliśmy do Pedras Blankas Elephant Seal Rookery. Piękne piaszczyste plaże, a na nich...tysiące słoni morskich! Nie wiadomo dlaczego, ale te dzikie stwory upodobały sobie to miejsce i siedzą tam cały rok. Nie powiem, było to niesamowite przeżycie zobaczyć te zwierzęta na żywo, a nie jak "czytała Krystyna Czubówna". Oczywiście najpierw je poczujesz, a potem zobaczysz ;)
Ciśniemy dalej. Teraz zatrzymywaliśmy się już dużo częściej na przypadkowych postojach, aby nacieszyć oko przepięknymi widokami. Krajobraz zmienił się na typowo górski i droga stała się już w pełni "filmowa". Polecam szczególnie zjechać na Ragged Point Scenic View.
Ragged Point |
Dalej kolejnym miejscem wartym zatrzymania się jest "wcięcie" w górę w celu objechania doliny potoku Salmon Creek. Można tam zrobić sobie mały spacer w kierunku wodospadu o tej samej nazwie (brak czasu).
Mijamy mieścinkę Gorda, gdzie jest stacja benzynowa. Ceny kole 4,5$ za galon, więc radzę tankować do pełna przed wyruszeniem. Na chwilę Pacyfik znika z oczu, gdyż teren robi się mocno zalesiony. Chwile za Gorda znajduje się Treebones Resort. Idealne miejsce na nocleg - śpi się m.in. w...jurtach. Z widokiem na ocean oczywiście (brak czasu). Zatrzymujemy się na chwilę, aby zrobić foty eleganckiej San Martin Rock. Zaraz za znajdziemy Willow Creek Beach and Picnic Area - fajna kamienista plaża na piknik. Zatrzymaliśmy się na dłuższą chwilę koło mostu niedaleko mieściny Plaskett. Rozciąga się tam piękny widok na Jade Cove. W Plaskett znajdziemy camping, sklepik, strefę piknikową i piaszczystą Sand Dollar Beach.
San Martin Rock |
Jade Cove |
Droga już w pełni stała się oszałamiająca. W połowie zamieniłem się z Marcinem i dopiero jak usiądziesz za kółkiem to w pełni zaczynasz cieszyć się tą trasą. Banan nie schodzi ci z gęby. Strome zbocza wpadające wprost do wody, wąskie serpentyny, błękit oceanu iskrzący się w słońcu. Nastawcie se jeszcze jakąś lokalną radiostację do dopełnienia klimatu. Masz ochotę zatrzymywać się dosłownie co 5 minut nawet na najmniejszej piaszczystej zatoczce, aby podziwiać widoki i chłonąć chwilę. A dopiero byliśmy w połowie Big Sur :)
Mijamy Limekiln State Park. Można tam zrobić mały trekking do wodospadu i ruin kopalni wapnia, które wyglądają dość apokaliptycznie w środku lasu (brak czasu). Koniecznie zatrzymujemy się na Big Creek Cove Vista Point. Rozciąga się stamtąd niesamowity widok na symbol Big Sur - most Bixby Creek. Jest to chyba najpiękniejsze miejsce na całej długości tej trasy. Ta perełka konstrukcyjna z 1932 roku idealnie wpasowuje się w krajobraz i jest to chyba najbardziej obfotografowywane miejsce na całej długości Pacific Highway. Zupełnie zasłużenie. Natknęliśmy się tam na największe zagęszczenie turystów na metr kwadratowy, wiec nie udało mi się zrobić takich zdjęć jakich chciałem :/
Na dłuższą chwilkę zatrzymaliśmy się na Soberanes Point. Drewnianymi kładkami można dojść do skalistego brzegu i podziwiań potęgę oceanicznych fal. Minęliśmy kompletnie obojętną jaszczurkę, która chillowała sobie na słonku. Odważni mogą zejść skalistą stromizną na samą plażę.
No i niestety zrobiła się dość późna godziną, wiec z bólem serca z powodu (brak czasu) podjęliśmy decyzję o śmignięciu tylko przez Carmel Highlands i Monterey i wbiciu na autostradę w okolicach Santa Cruz. Nawet nie sprawdzam jakie fajne rzeczy i widoki nas przez to ominęły. Ok 20 zajechaliśmy na stację niedaleko lotniska, aby nalać do pełna i posprzątać samochód. Patrzyłem na naszego Forda Edge pełen szacunku i miłości :) Był to nasz dom na kółkach przez ostatnie 22 dni. Nie zawiódł nas ani razu, był turbo wygodny i komfortowy. Wytrzepywałem czerwony pustynny piasek z Arizony z dywanika z pewną nostalgią. To auto w dużym stopniu przyczyniło się do mego pozytywnego doświadczenia śmigania przez bezkresne amerykańskie drogi :) Oddając samochód łudziliśmy się, że typ nie zauważy małego wgniecenia na drzwiach, którego nabawiliśmy się w Waszyngtonie, ale nawet nie zdążyłem się zatrzymać, a już pokazywał paluchem "Tu wgniecione!". Na szczęście ubezpieczenie pokrywało. No i tak, mili państwo, dojechaliśmy do San Francisco. Nasza podróż przez całe Stany powoli dobiegała końca...
Jak widzicie nasza przygoda związana z Big Sur na Pacific Highway no. 1 sponsorowana była przez BRAK CZASU. Cała trasa zajęła nam 12h, a widzicie jak na dłoni ile fantastycznych miejsc i atrakcji ominęło nas po drodze. O wielu innych nawet nie wspomniałem, lub nie mam o nich do dziś pojęcia. Dlatego tak ważnym jest, aby poświęcić na te drogę od 2 do 3 dni. No i jakbym miał doradzić do lepiej jechać nią w kierunku do Los Angeles - wtedy jedziecie po właściwej stronie drogi pod kątem lepszego widoku z auta :) Jednak mimo ogromnego niedosytu i samobiczowania przejazd Big Sur był dla mnie niesamowitym przeżyciem. Poczuć się jak gwiazda filmowa - bezcenne!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz