25.04.2020

Los Angeles - miasto (upadłych) aniołów

Los Angeles - ile to ja się nie nasłuchałem/naczytałem przed wyjazdem sprzecznych opinii, opisów, komentarzy na temat tego miasta. Że z jednej strony blichtr, bogactwo, Hollywood, szpan i kultowe miejsca. A z drugiej, że brak prawdziwego centrum, wszędzie gangi, bezdomni, smród, bród i orzeszki. Powiem Wam szczerze, że nie mogłem się doczekać tego miasta najbardziej ze wszystkich wielkich amerykańskich metropolii, które miałem w planach odwiedzić. No i w końcu nadejszła ta wielkopomna chwila w naszej podróży przez Stany. Zapraszam do Los Angeles!


Z Joshua Tree National Park wyjechaliśmy późnym popołudniem. Nasz główny motel na LA mieliśmy zaklepany dopiero od następnego dnia, wiec na jedną noc musieliśmy znaleźć coś na szybko. Padło na miasteczko Manhattan Beach nad samym Pacyfikiem. Trasa ok 3h z Joshua minęła sprawnie. Po drodze wielkie wrażenie zrobiły monstrualne farmy wiatrowe w okolicach Palm Springs, na "skrzyżowaniu" dróg 62 i I10. Wiało tak, że Marcin ledwo trzymał kierownice. Naszego poczciwego Fiata 126p zdmuchnęłoby w kilka sekund ;) Do motelu dojechaliśmy jak już robiło się szaro. Nazwę pominę, bo był tak nijaki, ciemny i odpychający, że szkoda na niego czasu i pieniędzy. Wyskoczyliśmy w końcu coś zjeść, bo tak się jakoś złożyło, że cały dzień zapomnieliśmy o tym ważnym elemencie w piramidzie potrzeb Maslowa.

I oto po krótkim spacerze nastąpił kolejny fajny moment w mym życiu - po raz pierwszy znalazłem się nad Pacyfikiem. Wprawdzie było już ciemno i gówno było widać, ale czułem zapach oceanu i słyszałem szum fal. Manhattan Beach to spokojne miejsce z niesamowitymi domami (szczególnie tymi przy plaży), małym molo i centrum przy plaży z knajpkami.



Wróciliśmy szybko do motelu, bo jeszcze miałem misje do wykonania - dorwać bilet na mecz NBA następnego dnia! Udało się po północy. Moje podjaranie sięgnęło zenitu tak mocno, że następnego dnia zupełnie umknął mi fakt, że jest Niedziela Wielkanocna. W roku anno domini 2019 moim zajączkiem i jajkiem wielkanocnym miał być mecz NBA na żywo w słynnej Staples Center. Meczyk był o przyjemnej godzinie 12.30. Jadąc tam, po raz pierwszy za dnia wbiliśmy na przecinające aglomerację LA szeeeeeeeeeerokie autostrady. Nigdy wcześniej nie jechałem drogą z 5-8 pasmami w jedną stronę. I raczej nikt nie przejmował się ograniczeniem prędkości. Sam mecz i jego otoczkę opisałem już jakiś czas temu na zaprzyjaźnionym portalu koszykarskim Szósty Gracz - zapraszam do poczytania klikając -- TU. Na zachętę:


Marcin odpuścił mecz i już w jego trakcie wysyłał mi fotki z Venice Beach. Po meczu zrobiłem sobie spacerek po downtown, gdzie odebrał mnie Marcin i pojechaliśmy do naszego motelu w Marina del Rey. Moje pierwsze pytanie na recepcji - czy jest może do mnie jakaś przesyłka??? Bo jak pamiętacie zgubiłem paszport w motelu w Williams w Arizonie, skąd mieli mi go odesłać do LA. Oczywiście żadnej paczki nie było, bo jakżeby inaczej... . Spotkanie w konsulacie miałem umówione na wtorek, więc dałem jeszcze jeden dzień przesyłce na przyjście. Podniecenie po meczu NBA oklapło, więc bez namysłu ruszyliśmy do Venice Beach, aby poprawić sobie humor.

Na samej Venice Beach ciężko zaparkować gdzieś indziej niż na srogo płatnym parkingu, więc zostawiliśmy auto przed Venice Canals i poszliśmy sobie pieszo przez ten malowniczy zakątek. Mieliśmy zacnych przewodników. Ale se tam ludzie pięknie mieszkają. Obczajcie sami. Zdecydowanie mieszkałbym.





Wejście pierwszy raz na bulwar Venice Beach to przeżycie jedyne w swoim rodzaju. Od razu atakowany jesteś kilkoma deja vu na raz. No bo przecież to wszystko już gdzieś widziałeś, prawda? Siłka Arnolda pod gołym niebem - słynna Muscle Beach, skate - park pod palmami, muskularni Murzyni grający w kosza na asfaltowym boisku, piękne dziewoje na rolkach, surferzy, wielkie mewy, budka ratownika Micha Buchannona, przeszerokie plaże, itp itd.










Czego na pewno nie widziałeś wcześniej w przekazie popkulturowym to chmara bezdomnych porozkładana ze swym majdanem prawie na całej długości bulwaru. Jedni bardziej schludni, inni mniej. Jedni proszą o grosz prezentując małą chałturkę, inni bezczelnie proszą o "change", czyli drobne. Jeden miał nawet eleganckie pianino, na którym coś grał, ale przy 25 stopniach ubrany był w kilka płaszczy, więc występ nie cieszył się popularnością, ze względu na aromat dookoła. Kiedy przychodzi noc duża część z nich przenosi się w boczne uliczki całkowicie je zastawiając. Po zmroku strach tamtędy przechodzić.

Ale generalnie bulwar za dnia zrobił na mnie świetnie wrażenie i super się tam czułem. Polecam udać się na papu, czy piwko do The Sidewalk Cafe. Można się tam zatrzymać i poobserwować jak cały bulwar tętni swoim życiem. Kilka punktów oferuje legalną w Kalifornii maryśkę. Są też punkty chińskiego masażu, gdzie nawet nie musisz się rozbierać - tak cię pani Azjatka wymasuję. Przy zachodzącym słońcu udaliśmy się na plaże, gdzie miał miejsce hippisowy muzyczny "spęd". To było świetne zakończenie dnia. Taką Niedzielę Wielkanocną to ja rozumiem.








Dzień drugi w LA. Plan na dziś to wskoczenie w auto i przejazd do Malibu, a potem prawie całą Mulholland Drive do Griffith Observatory i napisu Hollywood. A potem się zobaczy :) Na sam początek w Santa Monica utknęliśmy w korku, ale po 40 minutach już pruliśmy wybrzeżem Pacyfiku robiąc sobie postoje na fotki. Samo Malibu nie zrobiło na nas wielkiego wrażenia. Rozciągnięte jest dość mocno i położone na wzgórzach. Dało się odnaleźć wzrokiem luksusowe rezydencje, ale dba tam się o prywatność i większość dojazdów/ulic jest dla "tylko mieszkańcy".




Postanowiliśmy wbić się w kierunku Mulholland Drive przez Las Flores Canyon Rd w East Malibu. Momentami droga wyglądała jakbyśmy byli w Arizonie tj. serpentyny i doliny (góry Santa Monica robią swoje). Dojeżdżamy do Woodland Hills, gdzie po małym pit - stopie, wbijamy już na właściwe tory.



Mulholland Drive, rozsławiona m.in. przez film Davida Lynch`a, wije się serpentynami przez ok 80 km. Momentami jest wąsko, momentami malowniczo, momentami nudno, momentami trzeba wjechać w teren mocno miejski. Co jest zdecydowanie fajne to porozstawiane punkty widokowe, skąd m.in. rozciąga się niezły widok na Uniwersal City. Droga kończy się przy Ventura Freeway. Ostatni punkt widokowy przez zjazdem na autostradę oferuje widok na panoramę miejską Los Angeles i napis Hollywood. I tam właśnie skierowaliśmy nasze "kroki". Najpierw w planie było odwiedzenie Obserwatorium Giffitha na Hollywood Hills. Po dojechaniu pod wzgórze okazało się, że ulica dojazdowa jest zamknięta i trzeba zostawić auto na parkingu "na dole". Na 40 min spacer pod górkę w słońcu i jeansach nie byliśmy przygotowani. Ugotowani postanowiliśmy odpuścić zwiedzanko i podejść jeszcze kawałek pod górkę, aby mieć dobrą panoramę na napis "Hollywood". Udało nam się dojść do miejsca, gdzie był nieźle widoczny. Gdybyśmy chcieli dojść pod sam napis to tak myślę jeszcze ekstra godzinka minimum w upale. Nie byliśmy na to przygotowani, więc wróciliśmy powoli do auta i obraliśmy kierunek na słynną Aleję Gwiazd. No i oczywiście ściemą okazało się, że napis widać z każdego miejsca w LA. Nie wiem czemu miałem tak ubzdurane w głowie. 





Obserwatorium



Przyznam się bez bicia, że nie poczytałem nic wcześniej o Alei Gwiazd, czyli Walk of Fame na Hollywood Boulevard, więc byłem wielce zaskoczony, że ciągnie się kilometrami. Bez wcześniejszego przygotowania szukanie konkretnej chodnikowej gwiazdy to jak szukanie igły w stogu siana. Poza tym patrzenie się cały czas pod nogi naraża cię na wpadnięcie na multum przechodniów. Albo bezdomnych, których też jest multum. Im bliżej Dolby Theather, gdzie rozdaje się Oscary, tym większy dziki tłum pełen naciągaczy. Zakupiłem t-shirt w Hard Rock Cafe za 37$, cyknąłem kilka fotek i czym prędzej się stamtąd zawinęliśmy.





Trochę inne gwiazdy ;)

Skierowaliśmy się w kierunku Beverly Hills, ale po wjechaniu w dzielnie jedyne co zobaczyliśmy to monstrualnie wysokie płoty otaczające każdą rezydencję. Tyle z atrakcji w tym miejscu. Postanowiliśmy wracać do motelu i wbić z powrotem na Venice Beach. Siedziałem za kółkiem i jadąc przez Sunset Boulevard w jakiś dziwny niewytłumaczalny sposób poczułem sympatię do tego miasta. Mimo, że jak dotąd więcej mi się rzeczy nie podobało, niż podobało. Ciężko mi było to wytłumaczyć samemu przed sobą ;)  Po powrocie do motelu pobiegłem do recepcji. JEST! Przyszedł mój paszport! Farciarz ze mnie nieziemski. Co się okazało przesyłka była już w piątek, tylko ziomek w niedzielę na recepcji nie ogarnął... Ufff, mogłem odwołać wizytę w konsulacie. W Venice wciągnęliśmy kolację, po czym samotnie, już po zmroku, udałem się na plaże i siedząc sobie na budce ratownika wjechał blancik przechowany jeszcze z wizyty w Las Vegas. Kolejny całkiem udany dzień :)


Dzień trzeci i ostatni w LA. Tu przed wyjazdem miałem zagwozdkę, czy inwestować czas i pieniądze w jakiś park rozrywki, czy inną słynną atrakcję. Jednak finalnie postanowiłem zainwestować w odpoczynek psychiczny i jedyne co zrobić to iść na plażę :)  Poza tym miałem jeszcze jeden niedokończony biznes. Marcin podrzucił mnie do Santa Monica i pojechał sobie na shopping. Dlaczego Santa Monica? Bo tu właśnie na molo kończyła się legendarna droga Route 66, którą podążałem przez Teksas, Nowy Meksyk i Arizonę. Samo molo jest już legendarne, ze swoimi sklepikami i wesołym miasteczkiem. Poza tym plaże obok są epickie. Obok mola znaleźć można "las" krzyży wbitych w piasek. Jest to przejmująca instalacja upamiętniająca żołnierzy poległych na misjach w Iraku i Afganistanie. Postanowiłem przejść się spacerem wzdłuż plaży do Venice Beach i tam dać nura do oceanu i se trochę poplażować.













Po ok 30 minutach spaceru byłem z powrotem w Venice. I w momencie jak rozkładałem se kocyk...zaszło słońce. Na amen. Serio? :/ Nic to. Dałem po raz pierwszy w życiu nura do Pacyfiku. Z ziemskich oceanów pozostał do zaliczenia już tylko Arktyczny :) Położyłem się na plaży, zamknąłem oczy i przez kolejną godzinę słuchałem już tylko szumu fal. Noice. Potem jeszcze ostatni spacer po bulwarze Venice i do motelu, bo dzień wcześniej wpadłem na pomysł jak wykorzystać ostatni wieczór w LA.

Wyższy standard bezdomności








Jestem generalnie wielkim fanem improwizacji i komedii improwizowanej. Sama improwizacja wywodzi się ze Stanów, więc postanowiłem udać się na dobre impro/stand-up do legendarnego Improv Hollywood. Na stronce obczaiłem, że bilet VIP przy samej scenie to tylko 17$. Jedyny warunek, że musisz być 1h wcześniej i zamówić jedzenie. Marcin odpuścił, więc ukradłem auto i wybrałem się w 50-minutową przejażdżkę przez całe LA specjalnie omijając autostrady. Ależ to była przyjemność, chyba podpadająca pod masochizm, bo komu się podoba jazda przez zakorkowane miasto. Otóż mnie, jeżeli jest to LA :)  Po dojechaniu po raz pierwszy w życiu postanowiłem skorzystać, niczym wielkie panisko, z usługi valet parking. Podjechałem pod klub, uśmiechnięty mały Pedro wziął kluczyki i tyle widziałem moje auto. Okazało się, że jako VIP mam osobne wejście. Przy drzwiach na salę ochroniarz chowa twoją komórkę w specjalny pokrowiec tłumiący dźwięki i wibrację. Nie możesz go otworzyć bez specjalnego dynksa, który ma tylko on. Także nie mam żadnych zdjęć z występu, ale uważam, że to dobra opcja. Dostałem stolik przy samiuśkiej scenie, wiec znając prawa stand-upu byłem pewny, że w pewnym momencie mi się za coś oberwie. I się nie myliłem. Sam stand - up trwał 2h, podczas których wystąpiło 5 komików. Mimo, że rozumiałem tak 70% co mówią to kilkukrotnie o mało co nie posikałem się ze śmiechu. W pewnym momencie jeden z komików zaczyna:
- "Jestem pełen szacunku dla ludzi, którzy przychodzą na te występy w pojedynkę. Np. tu kolega. Co tu robisz sam?" i...pokazuje na mnie.
- "Jestem tu, bo moim małym marzeniem było zobaczyć show w Improv Hollywood" (w tym momencie cała sala zgotowała mi owację lol)
-"Wow. Nieźle. Skąd jesteś?"
- "Z Polski"
-"Wow. Z Polski. Wiesz co myślimy o Polakach? Że są potwornie głupi"
-"A to ciekawe. Bo my w Polsce myślimy dokładnie tak samo o was".
W tym momencie cała sala eksplodowała. Komik stał zgaszony i tylko się uśmiechał. Ale dobrze wiedziałem, ze moja chwila triumfu jest chwilowa i zaraz oberwę podwójnie. I miałem znowu rację. Komik zaczął swoją zemstę:
"Ehh. My komicy czujemy się panami sceny, ale czasami trafi się jakiś strzelec, który sprowadzi nas do parteru. Touche, bracie, touche. Ale opowiem wam teraz historię, która przytrafiła mi się jak byłem ostatnio w podróży. Dostałem pokój w hotelu z łączonymi drzwiami (...). Obsługa zapomniała ich chyba zamknąć, bo niechcący oparłem się o klamkę i się otworzyły. A tam nagi masturbujący się koleś. I wiece co? Ten koleś jest dziś z nami" . I pokazuje ręką na mnie. Kurtyna. Po występie pomyliłem drzwi od kibla z drzwiami...do pomieszczenia ze sceną kameralną. Zjarany zielonym ochroniarz o aparycji Snoop Dogga na moje pytanie "Czy mogę zostać?" odpowiedział "Możesz robić w życiu co chcesz"(może w poprzednim życiu był coachem?). Więc miałem drugi występ za darmo. Bawiłem się przekozacko!!!!! Po występie Pedro elegancko podprowadził moje auto (8$ za usługę) i wróciłem se nocą przez wpół opustoszałe ulicę Miasta Aniołów do motelu. Tak właśnie dobiegł końca mój pobyt w tym mieście, gdyż następnego dnia z rana uderzaliśmy już w kierunku słynnej Pacific Highway i San Francisco




Los Angeles. Hmm... . Jak tu podsumować takie miasto. Przede wszystkim ciesze się, że nie podszedłem do tematu w stylu "zobacz jak najwięcej się da", tylko na totalnym luzie. Żadnego "muszę". Co z tego, że byłem trzy razy w Venice Beach, a nie pojechałem do Uniwersal Studios? Poprzeżywałem sobie Los Angeles na własnych warunkach. I do dziś mam mieszane uczucia. Te wszystkie miejsca kojarzące się z wielkim show - biznesem, bogactwem, blichtrem. Piękne domy, centra handlowe, hale sportowe. A z drugiej strony bezdomni. Wszędzie. Gdzie się nie obejrzysz. W 2019 było ich od groma, więc co z tym miastem zrobi epidemia koronawirusa? Czy określenie "miasto aniołów" nie jest czasami bezczelnym sarkazmem biorąc pod uwagę tak duże rozwarstwienie społeczne? Mimo tych wszystkich sprzeczności paradoksalnie to w Los Angeles czułem się najlepiej ze wszystkich dużych miast, które odwiedziłem w USA. Ciężko mi to wytłumaczyć. To tylko 3 dni, więc próbka była mała. Najlepiej mój stan ducha obrazuje chyba plakat poniżej, który wisiał w lodziarni w Woodland Hills :)  Dzięki za przeczytanie!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz