Generalnie jestem zwierzęciem ciepłolubnym. Jak dla mnie, to cały rok mogłoby być 23-33 stopnie. Dlatego tak świetnie czułem się na Malediwach. W trakcie swoich podróży najcieplejsze miejsce w jakim byłem, to hiszpańska Granada w sierpniu, gdzie w jeden dzień było 37 stopni. I było to dla mnie ok. Ale oto w trakcie mojej podróży przez Stany nadszedł moment zawitania do najbardziej gorącego miejsca na Ziemi dzierżącego złoty medal za najwyższą odnotowaną temperaturę - 56,7C w 1913 roku. Prawdziwy piekarnik. Miejsce, które podobno upodobał sobie sam diabeł. Zapraszam do Doliny Śmierci.
Po dwóch badziewnych dniach w Las Vegas, o których możecie poczytać --> TU, znalezienie się znowu za kółkiem na amerykańskiej szosie dodało mi niespodziewanie nowy zastrzyk energii. Po raz kolejny poczułem i utwierdziłem się w przekonaniu, że Ameryka to kraj drogi. Po około godzinie zaczął dzwonić mój telefon - patrzę, jakiś amerykański numer. Odbieram i słyszę:
- "Halo? Tu Star Route 66 Motel w Williams. Pokojówka znalazła Pana paszport. Leżał pod łóżkiem"
W tym momencie pojawiły mi się w głowie trzy myśli naraz:
- Uratowany!
- Jak, do cholery, mój paszport znalazł się pod łóżkiem?
- Nie mogli sprawdzić tego od razu, tylko dzwonią po 2 dniach?
Tak, czy siak, kamień z serca. Miły Hindus z motelu obiecał wysłać mi go za free pocztą turbo - poleconym na adres motelu w Los Angeles, gdzie mieliśmy zlądować za 2 dni. Wystarczyło teraz trzymać kciuki za amerykańską pocztę.
Do Death Valley GPS poprowadzi Was z Las Vegas prosto drogą 160 do Death Valley Junction i potem nr 190. Wjedziecie do doliny jakby "od góry". Ja polecam inną wersję dzięki której można zrobić fajne kółko, jechać pustą drogą, a nie w tłumie, zobaczyć wszystkie ważne punkty w 1 dzień i potem cisnąć dalej na Los Angeles, lub wrócić do LV. Startujecie z LV normalnie drogą 160. Ustawiacie GPS na Charleston View i potem na Shoshona. Przejedziecie przez małe mieściny i teren Nopah Range Wilderness Area. Puste drogi i piękne widoki. Jeżeli chcecie uciąć trochę czasu, to GPS od razu na Shoshona - z 160 skręcicie wtedy w Pahrump na 372/178. To własnie na tym kawałku drogi przekroczycie granicę Nevady i Kalifornii. Co jest MEGA ważne. Obczajcie, gdzie jeszcze na głównej drodze jest stacja benzynowa i nalejcie po korek. Nie radzę atakować Doliny Śmierci nawet na 3/4 baku :) Ale o tym jeszcze napiszę. Shoshona to mała mieścinka "pośrodku niczego". Ma małe urocze muzeum, jakby ktoś chciał dowiedzieć się więcej o okolicy i jej historii. My nie skorzystaliśmy i "metr" za Shoshona jest zakręt w lewo w drogę 178. Wita nas znak "Następna cywilizacja za 100 km". Po ok 3h (z postojami) wjechaliśmy w bramę Doliny Śmierci.
Pustka. Totalna Pustka. Po chwili wysiedliśmy rozejrzeć się trochę. Pustka. Pustka i cisza. Nie byliśmy jeszcze stricte w samej dolinie, ale już termometr pokazywał 32 stopnie. Zero wiatru, jakiegokolwiek ruchu, dźwięku. Zaczęły pojawiać się też małe "plamy" soli.
Po ok 50 km dojedziecie do Ashford Junction, gdzie warto wyjść z auta i zobaczyć ruiny młyna. My kompletnie to przegapiliśmy - nie przegap i Ty. Z minuty na minutę krajobraz robił się coraz bardziej księżycowy, a temperatura rosła szybciutko. Po kolejnych 40 km pierwszy dłuższy postój przy Badwater Basin. Jesteśmy już w samej Dolinie Śmierci. Jak na trasie dojazdowej zero aut, to na parkingu full. To są właśnie ci, którzy wybrali drogę "od góry" jak GPS przykazał. Temperatura 38 stopni, słońce w pełni. Wychodzę z auta i widzę...bajoro wody. Tutaj?? Woda na stałe?? Tak samo zaskoczeni musieli być pierwsi pionierzy, którzy tu zawędrowali. Rzucili się do życiodajnej wody, żeby odkryć, że jest ona...słona. Stąd nazwa tej miejscówki - "Zła woda". Mimo, że to "zła woda była", to żyją w niej małe ślimaczki. Natura zawsze znajdzie sposób. Nie można ich zobaczyć, bo dostęp do bajora jest zabroniony. Inaczej turyści by je zadeptali (i tak już jest o połowę mniejsze, niż było). Badwater Basin to również niesamowite miejsce z innego powodu - znajduje się 85 metrów pod poziomem morza! Na wielkiej górze za plecami, hen wysoko, jest znak pokazujący poziom morza. Niesamowite.
Znajdź napis "sea level" |
Przed nami rozciągało się wielkie "jezioro" soli, białej jak kartka papieru. Oczywiście musiałem na nie wejść. Nie radzę w ogóle ruszać się tam bez okularów przeciwsłonecznych i dużej butli wody. Nie będziecie w stanie patrzeć gołym okiem na powierzchnie "jeziora", taki odblask daje biała sól. Można wejść jak najdalej jak się chce. My postanowiliśmy pójść dalej niż jakikolwiek turysta przed nami, aby mieć najlepsze foto. W jedną stronę zajęło nam to 30 min. Czyli ok 1h spacer po rozgrzanej płycie kuchenki. Jak wróciliśmy do auta, to rozebraliśmy się do gatek, żeby się wytrzeć z potu, ale było warto!
Znajdź parking |
Termometr pokazywał już 39 stopni. Na szczęście nasz Ford Edge miał...schładzane fotele :D Po kolejnych 8 km skręcamy w prawo i hardcorowym szutrem podjeżdżamy na początek Natural Bridge Trail. Tu już by trzeba iść trochę z buta w jakieś żwirowe górki, więc tylko kilka fotek i z powrotem na asfaltową drogę (pamiętajcie, że cały czas jest upał topiący plomby w zębach).
Po chwili skręcamy lewo na...Devil`s Golf Course. Wkroczyliśmy na prywatne pole golfowe belzebuba. Jak okiem sięgnąć ostre jak brzytwa i poszarpane bloki solne. Idealne miejsce na partyjkę golfa. Kiedy jest absolutna cisza słychać jak te bloki soli wydają dźwięk skrzypienia i pękania od temperatury. Niestety nie było mi to dane, bo co chwilę podjeżdżało jakieś auto.
Powrót na główną drogę i zaraz zjazd na szutrową Artist Dr, którą robi się pętle. W połowie pętli znajduje się Artist`s Palette - różnego rodzaju związki i pierwiastki chemiczne tworzą na skałach różnobarwną paletę kolorów. Można się też wybrać na mały spacer wśród skał, ale temperatura dobiła 40 stopni, więc po 15 minutach "uciekliśmy" z powrotem do auta.
Artist`s Palette |
Po powrocie na główna drogę dojeżdżamy po chwili do cywilizacji - oazy Furnace Creek. Sklep, kilka miejsc campingowych, hotel i resort, pole golfowe (sic!) i stacja benzynowa z cenami prawie 6$ za galon!!!! (W Las Vegas 4,2$) Tu nie mam żadnych fot, bo próbowałem rozpaczliwie znaleźć zasięg, żeby coś tam jeszcze uzgodnić z motelem w sprawie przesyłki mojego paszportu. W całej Death Valley zapomnijcie o jakimkolwiek zasięgu w telefonie. Dlatego zalecam ściągnięcie mapy google offline przed wjechaniem w dolinę.
Do kolejnej super miejscówki trzeba podjechać 37 km z Furnace Creek. Są to Sand Dunes - piaszczyste wydmy prosto ze świata Duny. Kompletnie nie pasują one do krajobrazu Death Valley. Wyglądają jakby zaraz zza wydmy miało wyłonić się jakieś morze, a przecież jesteśmy w najbardziej chyba jałowym i suchym miejscu na ziemi. Oczywiście jak to bywa po każdej wizycie na plaży w butach zostało pełno drobnego piachu, którego nie dało się pozbyć.
Znajdź Macieja |
Z wydm wracamy się do Furnace Creek i potem 8 km jedziemy do Zabriskie Point w samym sercu Badlands. Kojarzycie scenę z pierwszych Gwiezdnych Wojen, gdzie C-3PO i R2-D2 idą przez pustynną Tatooine? Była kręcona właśnie tu. Badlands to pozostałość po jeziorze, które wyparowało... 5 mln lat temu. Formacje skalne można podziwiać z punktu widokowego nazwanego na część syna polskich emigrantów Christiana Zabriskie, który szefował firmie wydobywającej boraks w dolinie. Niektóre skały wyglądają jakby rzeźbiły je promienie słoneczne pod idealnym kątem. Zaraz za punktem, można skręcić w piaszczystą drogę i przejechać się kawałek wśród skał. Tu nie polecam pchać się autem bez solidnego 4x4.
No i na koniec creme de la creme Doliny Śmierci - Punkt Widokowy Dantego. Z Zabriskie Point jedzie się ok 30 km, końcówka jest stroma i kręta - kamperem nie da rady. Ale kiedy już się dostaniesz na szczyt i spojrzysz na Death Valley z góry...
"Nie wiem kim był ten cały Dante, ale musiał się czymś zasłużyć skoro na jego cześć nazwali tak nieziemski widok" - podsłuchałem od stojącego obok mnie Amerykanina. Wybaczyłem mu te odrobinę niewiedzy, bo trafił w punkt. Czy tak właśnie czuł się Dante, kiedy spoglądał na kręgi piekieł w swej "Boskiej komedii"? Był to jeden z najpiękniejszych i niesamowitych widoków jakie widziałem.
Następnie w planie naszego tripa był Joshua Tree National Park i Los Angeles, ale zrobiło się już późno, więc klepnęliśmy nocleg po drodze w Barstow. Na oparach i w zapadających ciemnościach dojechaliśmy do stacji w Baker. Idealnie pełen bak starczył na jeden dzień. Zaraz za Baker jest miejscowość o nazwie...Zzyzx. Normalnie bym zjechał robić foty, ale było już czarno - ciemno. Po zalogowaniu w motelu ok 22 poszliśmy coś zjeść, ale jedyna czynna knajpa, to jakaś kopia McDonalda. Najgorszy fast food jaki odwiedziłem w Stanach. "Polska kiełbasa" w moim burgerze nawet nie leżała obok nasze kiełby. Zagadała nas jakaś rodzinka ciekawa jakim to my językiem się posługujemy. Poopowiadaliśmy o naszym tripie. Ojciec zapytał się nas "To co do cholery robicie w Barstow? To totalne zadupie", a mamuśka "Aaa moja ciocia była w zeszłym roku w Czechosłowacji. To obok Polski, nie?". Ale generalnie miło się gadało i było to fajne zakończenie dnia.
Dnia z bardzo udaną wizytą w uroczym piekle. Dolina Śmierci zasłużenie dzierży swe miano. Była końcówka kwietnia, a termometr pokazywał ponad 40 stopni. Pierwszy raz doświadczyłem takich temperatur na mej skórze i, mimo że lubię ciepło, to momentami była to gruba przesada. To jak tam jest latem kiedy temperatura przekracza 50 stopni? Zero życia, zero ruchu. Niesamowite widoki, formacje skalne, cuda natury. Partyjka golfa z diabłem. Przeżycie jedyne w swoim rodzaju. Tego dnia przejechaliśmy łącznie 670 km, ale idealnie te kilometry rozłożyły się na cały dzień. Nie może zabraknąć Doliny Śmierci na Waszej mapie jeżeli planujecie odwiedzić te rejony. Auto z klimą, dużo wody, okulary przeciwsłoneczne, pełny bak, nakrycie głowy i można ruszać do piekła!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz